starannie schował kasetę z nagraniem przesłuchania i notatki. Zmarszczył brwi.

zdarzy się cud. – Jaki cud? – Jeśli nie znajdę sposobu, żeby zatrzymać proces chorobowy i obrócić go wstecz. No dobrze, chodźmy. Nic pan z niego nie wyciągnie, tak samo jak pański poprzednik. Wróciwszy do gabinetu Korowina, zaczęli rozmawiać już nie o nieszczęsnym Aleksym Stiepanowiczu, lecz właśnie o „poprzedniku”, czyli o świętej pamięci Lagrange’u. – Wydaje mi się, że z racji swego zawodu powinienem być niezłym fizjonomistą – mówił Donat Sawwicz, popatrując to na Berdyczowskiego, to za okno. – I mylę się co do ludzi bardzo, bardzo rzadko. Ale pański policmajster swoim numerem, muszę przyznać, zabił mi klina. Przysiągłbym z całym przekonaniem, że to osobnik zrównoważony, o wysokiej samoocenie i prymitywnie przedmiotowym stosunku do świata. Tacy ludzie nie miewają skłonności ani do samobójstwa, ani do szoku pourazowego. Jeśli kończą ze sobą, to bodaj tylko wtedy, kiedy mają poczucie, że znaleźli się w sytuacji zupełnie bez wyjścia – grozi im haniebny proces albo wskutek nieleczonego syfilisu nos odpada i ślepną. Jeżeli tracą rozum, to z jakiegoś prozaicznego powodu: szefostwo pominęło ich przy awansie albo pierwsza wygrana na loterii padła na sąsiedni numer – zdarzyło się to z pewnym kapitanem dragonów. Ja bym do siebie takiego pacjenta jak pański Lagrange za nic nie wziął. Nieciekawe. Jakoś tak samo z siebie wyszło, bez szczególnego wysiłku ze strony obu rozmówców, że początkowa obopólna nieufność, a nawet niechęć, zupełnie znikła i teraz rozmowę prowadziło dwóch rozumnych, szanujących się wzajemnie ludzi. http://www.zabudowabalkonow.biz.pl najważniejszej chwili zawsze pochylała głowę, więc nawet przez lornetkę nie widział dostatecznie wyraźnie. Może gdyby którejś nocy przyniósł kamerę wideo. Mógłby ją sfilmować, a potem pokazać taśmę komuś, kto potrafi czytać z ruchu warg. Ekspert pewnie by sobie poradził. Ale wtedy musiałby się podzielić. Nie chciał tego. Rainie była kimś szczególnym. Należała tylko do niego. Nie dopuści, by coś się zmieniło. Przeniósł ciężar ciała na pięty i zacisnął usta, zastanawiając się nad różnymi możliwościami. Trochę szumiało mu w głowie. Siedział w barze na tyle długo, że musiał wypić dwa piwa, choć wiedział, że nie powinien. Ogorzały staruch cały czas tam sterczał, przyglądając mu się surowym, niechętnym wzrokiem. Tak go to rozwścieczyło, że nie potrafił już się wycofać. Został więc, pijąc piwo, którego smaku nie czuł i odpierając uporczywe, nienawistne spojrzenia.

– Mówisz jak moja prawniczka. Jej zdaniem prokurator nie ma na czym się oprzeć. Przerażona siedemnastolatka. Podejrzany o morderstwo brutal, który ma więcej tatuaży niż skrupułów. Ona uważa tę sprawę za wygraną. – Więc nie przyznajesz się do winy? – zapytał Quincy. Rainie tylko się uśmiechnęła. Spojrzała na błękitne niebo. Musiała zastanowić się nad tyloma rzeczami, które wciąż były dla niej nowe i niepokojące. Sprawdź doprowadziło Berdyczowskiego do załamania. Tego uczonego wykładu, pełnego dziwacznych terminów, pani Lisicyna wysłuchała z niezwykłą uwagą. Artysta zaś nadal pracował nad swoim płótnem, nie okazywał żadnego zainteresowania opowiadaniem i wątpliwe, czy je w ogóle słyszał. – Jak to, zobaczył w ciemnej izbie pustą trumnę i od razu stracił rozum? – spytała z niedowierzaniem Polina Andriejewna. – Trudno powiedzieć, co się tam naprawdę zdarzyło. Nie ulega wątpliwości, że Berdyczowski przeżył coś w rodzaju ataku epileptycznego. Turlał się pewnie po podłodze, obijał o kanty i sprzęty domowe, zwijał w konwulsjach. Ręce i nogi miał starte, zerwane paznokcie, palce pełne drzazg, na potylicy guz, naciągnięte ścięgna lewego górnego stawu skokowego, a także oddał mocz, co też jest typowe dla ataku padaczki. Nie mogąc opanować przejęcia, słuchaczka poprosiła: – Wyjdźmy na powietrze. Te ściany czemuś mnie dławią... A więc ten nieszczęśnik jest