- Siódma, milordzie. Pan Mullins wyszedł, ale prosił mnie, bym panu przekazał, że

- Na pewno świetnie się pan bawi. - Uniosła brodę. - A może uważa pan, że mojej reputacji nic już nie jest w stanie zaszkodzić? - Nie rozumiem. - Jak już pan wyda Rose za mąż, będę musiała poszukać pracy u któregoś z pańskich znajomych obecnych na sali balowej. Mam nadzieję, że mimo plotek okazałam się kompetentną guwernantką. Nie pozwolę, żeby pan zniweczył moje szanse. - Odwróciła się, szeleszcząc jedwabiem. - Przyjemnego wieczoru, milordzie. Luciena nagle opuścił gniew. - Co to znaczy „przyjemnego wieczoru”? - zapytał, idąc za nią. - To grzecznościowe wyrażenie, milordzie, oznaczające pożegnanie. Na pewno pan je zna... Przystanęła w pół kroku, gdy na jej ramieniu zacisnęła się silna dłoń. W tym samym momencie ujrzała znajomą postać. - Kuzynka Alexandra. Tylko nie teraz, pomyślała z rozpaczą, kiedy Virgil Retting złożył jej niski ukłon. - Virgil. Właśnie wychodziłam. Dobranoc. - Jaka szkoda. Tym razem przyprowadził przyjaciół. Tuż za nim stało kilku młodych mężczyzn, gotowych wybuchnąć śmiechem na każdy niewybredny żart czy złośliwą uwagę. - Tak, nie wątpię, że masz złamane serce. Przepraszam. http://www.witamina-b6.com.pl Nie potrafiła powiedzieć, skąd ta pewność. Jasna, nieodparta. Rozejrzała się w poszukiwaniu ptaków. Słyszała je, ale dojrzeć ich nie mogła. To dobrze, pomyślała i ogarnął ją spokój. Może On jednak weźmie ją do siebie. Może wybaczył jej grzechy. Tak wiele, wiele grzechów... Zeszła z balkonu. Boso, w samej koszuli i bez szlafroka wyszła z sypialni. Santos już wstał. Czuła zapach kawy, dochodził ją szelest przewracanych stron gazety. Santos sypiał niewiele. Kładł się późno, wcześnie wstawał. Nawiedzające go koszmary skradły mu radość głębokiego, długiego snu. Przeszła powoli do kuchni. Przenikający ciało chłód stawał się nie do zniesienia. Bardzo chciała, żeby Santos pokochał kogoś, znalazł kogoś bliskiego, z kim mógłby przeżyć życie, z kim nigdy nie czułby się samotny i opuszczony. Jak ona. Zycie jest takie krótkie, myślała. Trzeba chwytać je garściami, korzystać z niego póki czas. Santos siedział przy stole kuchennym nad gazetą i poranną kawą. Widok jego pochylonej sylwetki napełnił ją taką miłością i dumą, że na moment ustąpiło przejmujące zimno. Nie urodziła go, ale kochała z całego serca, jakby był jej synem, jakby wykarmiła go własną piersią. Kiedy stąd odejdzie, odszuka jego matkę, opowie jej o chłopcu. Chociaż Lucia zapewne wszystko o nim wie. - Santos? Uniósł głowę i spojrzał na nią z uśmiechem. - Dzień dobry. Wcześnie dzisiaj wstałaś. - Coś muszę ci powiedzieć, a ty musisz zrobić coś dla mnie. Santos spochmurniał, raptem zdał sobie sprawę, że dzieje się coś złego.

pobiegła do łóżka, zostawiając go rozpalonego. A on dobrowolnie wypuścił ją z rąk. Jeszcze raz okrążywszy pokój, wyszedł na korytarz i ruszył w dół po schodach. Zatrzymał się przed pierwszym z kilkunastu pokojów znajdujących się pod salą balową. Na swoje pukanie usłyszał niezbyt uprzejmą odpowiedź. Zapukał jeszcze raz, głośniej. - Dobrze, dobrze, do licha - burknął męski głos. - Lepiej, żeby to było coś ważnego. Drzwi się otworzyły i zaspany pan Mullins łypnął gniewnie na intruza, trąc oczy. Sprawdź - Mamusiu, ja nie... - Dziwka! - przerwała jej matka, podchodząc bliżej. - Mała, brudna dziwka! Gloria pokręciła głową. W takim stanie widywała matkę tylko w czasie nocnych wizyt, kiedy ta stała przy łóżku i wpatrywała się w córkę. Nigdy dotąd nie słyszała z jej ust podobnych słów. Brzmiały odrażająco, przejmowały lękiem. - Mamo - szepnęła ze łzami w oczach. - Ja nic nie zrobiłam. Ja nie chciałam. Hope chwyciła ją za rękę i ściągnęła z krzesła. Dziewczynka upadła na kolana, lecz natychmiast została doprowadzona do pionu. Ból w ramieniu sprawił, że krzyknęła na cały głos. Jednak bezradny krzyk wzmógł tylko wściekłość Hope. Potrząsnęła córką z całej siły. - Nie pozwolę na takie bezeceństwa w moim domu! Słyszysz? To obleśne, odrażające! Nie pozwolę! - Mamusiu, ja nie chciałam... ja nie... To był pomysł Danny’ego, on mnie namówił, to on. Proszę, mamusiu, proszę. Danny, w majtkach opuszczonych do kolan, uderzył w żałosny bek. Do biblioteki wkroczyła pani Cooper. - Madame, co się... - Widok, który zastała, odebrał jej na moment mowę. - Wielkie nieba! - Podbiegła do wnuka. - Co ty wyprawiasz, Danny? Chłopiec zaniósł się głośnym płaczem. - Ja nic nie zrobiłem, babciu! To nie ja, nie ja! Hope obróciła się gwałtownie, z uniesioną dłonią, jakby za chwilę miała uderzyć chłopca w twarz, ale pani Cooper już klęczała przy wnuku. Podciągnęła malcowi majtki i otoczyła go ramionami. - Proszę się uspokoić, pani St. Germaine. To tylko dzieci. Są ciekawe, nie zrobiły nic złego.