Nie zostawiasz sobie czasu nawet na odrobinę prywatności.

444 - Problem? Nie dla mnie. W pierwszej chwili pomyślała, że to bezduszne. Dopiero po pewnym czasie zrozumiała sens tej uwagi: myśl o ciężarnej Milli absolutnie nie wytrącała Diaza z równowagi. Wolała nie drążyć tematu. - Pewnie nic się nie stało - powiedziała. - Po plasterkach organizm długo dochodzi do siebie. - Kiedy będziesz mieć pewność? Westchnęła ciężko, przejeżdżając ręką po twarzy - Nie wiem dokładnie. Pamiętasz, kiedy miałam okres? - Zaczął ci się dwa dni po przyjeździe tutaj. Zrozumiała, że powinna była przykleić nowy plasterek jeszcze przed wizytą u Davida, ale wtedy na śmierć o tym zapomniała. Postarała się myśleć logicznie: jeśli w ogóle będzie mieć w tym miesiącu owulację - a miała nadzieję, że nie - to czas na nią, środek cyklu, wypadał właśnie... teraz. Chyba. Tak długo nosiła plastry, że nie była już pewna dokładnego przebiegu swojego naturalnego cyklu. Ale nie miała zamiaru więcej ryzykować. Jeżeli będą się znowu http://www.tworzywa-sztuczne.net.pl/media/ - Och, dzięki - skrzywiła się. - To już wiem, że cały mój wysiłek poszedł na marne. - Nie powiedziałem, że wyglądasz źle. Tylko... - Wiem. Ale ten wysiłek był ukierunkowany na to, żebym właśnie wyglądała na mniej skonaną. - Hm, może i podziałało - zlustrował ją krytycznym spojrzeniem. - Jak bardzo jesteś zmęczona? - Półżywa - odparła, uśmiechając się słabo. - No, to znaczy że zadziałało! True był biznesmenem, który startował od zera, zbudował swoją firmę z niczego. Wyrwał się z biedy i to uczyniło go silnym człowiekiem. Silnym raczej w sensie osobowości i charakteru niż bogactwa - choć Milla nie wątpiła, że True umrze jako multimilioner.

Brian zamilkł, koncentrując się na prowadzeniu, wypatrywaniu dziur w asfalcie, krów i samochodów jeżdżących bez świateł. an43 52 Milla czuła, jak paznokcie wbijają się w skórę jej dłoni. Dziesięć Sprawdź - Tylko jedno? - Tylko jedno z nią, ale będą też inne. - Nie! - Rex wyrwał rękę z jej dłoni, jakby nagle poparzył się w palce. Zerwał się na równe nogi i podszedł do drzwi. - Ja kocham moją żonę. - Był wstrząśnięty. - Słyszy mnie pani? Kocham ją! I zawsze będę kochał! - Wiem - odpowiedziała uprzejmie. - To wszystko... - machnął zamaszyście w stronę stołu. - ...nic nie znaczy, to tylko jakaś sztuczka. Pewnie kazano tak pani powiedzieć. Tak było, prawda? Wciągnął w to panią Harold i chłopaki z tartaku. Nie miała ochoty się sprzeczać. Przejrzała go na wylot. Widziała wszystko. - Moja żona mnie kocha. Naprawdę. - Skoro pan tak twierdzi... - Cholera, w ogóle nie wiem, co ja tu robię! - Chwycił za klamkę. - Zastanawia się pan nad swoim życiem. - To tylko żart, jasne? Jakiś cholerny żart. Wszyscy się pośmiali i wystarczy. - Pchnął mocno drzwi i wybiegł z baraku. Drzwi trzasnęły w odrapaną biało-różową ścianę baraku. Wróci. Był zaintrygowany. Sunny była pewna, że Rex Buchanan wróci, tak samo jak tego, że po nocy nastaje dzień. Nie miała zamiaru temu przeszkodzić. Zjawił się niecały miesiąc później. Rozmawiali, pili kawę, słuchali muzyki i przepowiedziała mu przyszłość. On drwił z jej przepowiedni, ale się uśmiechał. Zaczął odwiedzać ją częściej. Sunny widziała siebie w jego przyszłości. Wiedziała, że jeśli mu się nie oprze, będzie z nim związana przez całe życie. Nie potrafiła mu się oprzeć. Zaczął przychodzić do niej regularnie. Zjawiał się tylko wtedy, gdy była pewna, że będą sami. Rozmawiali całymi godzinami. W nieskończoność mogła słuchać opowieści ze świata bogactwa i władzy i dyskutować o tym, co dzieje się poza Prosperity, w kraju i na świecie. Rex miał o wiele szersze horyzonty niż jej mąż i interesował się wieloma rzeczami. Chociaż wiedziała, że stąpa po niepewnym gruncie, nie mogła się powstrzymać. Nie chciała. Walczyła z uczuciem do Reksa, nie mogła jednak zmienić przeznaczenia. W nocy przez długie bezsenne godziny leżała u boku chrapiącego Franka. Tęskniła za mężczyzną, który nie był dla niej. Wpatrywała się w małe okno baraku i w milczeniu przeklinała pokusę, której nie była w stanie się oprzeć. Frank był dobrym człowiekiem, solidnym pracownikiem, który - o ile sobie nie popił - nie podnosił głosu. Uważał Rocky’ego Marciano za Boga, Marilyn Monroe za najseksowniejszą kobietę na świecie i nie mógł się do-czekać dnia, kiedy będzie go stać na czarno-biały telewizor. Rex był dobrym człowiekiem, mądrym pracodawcą. Nigdy nie przestanie uwielbiać swojej żony. On i Sunny nie mogą być razem. Była żoną mężczyzny, który nie uznawał rozwodów. On był mężem kobiety, którą ubóstwiał. Z niecierpliwością wyczekiwał dnia, kiedy Lucretia mu przebaczy, chociaż Sunny wiedziała, że taki dzień nigdy nie nadejdzie. Na początku lekceważyła pożądliwe myśli. Nie chciała się przyznać, że go pragnie. Ale z czasem zaczęła nasłuchiwać delikatnego dźwięku silnika jego samochodu na podjeździe, wypatrywała go w tłumie ludzi w mieście i czuła, że serce zaczyna jej mocniej bić, gdy słyszała znajome pukanie do drzwi. Nie potrafiła wytłumaczyć, dlaczego ją fascynował. Jej uczucia były spontanicznie i dzikie. W snach widziała twarz Rexa. Gdy kochała się z Frankiem, wyobrażała sobie, że to Rex przywiera do niej swoim ciałem. Palił ją wstyd, ale nic nie mogła na to poradzić. Wierzyła w przeznaczenie. Wiedziała, że losu nie da się przechytrzyć. Toteż nie sprzeciwiła się, gdy pocałował ją po raz pierwszy w obskurnym małym baraku. Poddała się, gdy popchnął ją delikatnie na kanapę. Kochał się z nią gwałtownie, bez czułości. Jak wygłodniały mężczyzna, któremu dano pierwszy posiłek. Sapał, dotykał jej wszędzie i wciskał się w nią głęboko. Wiedziała, że popełnia błąd. Wiedziała, że ryzykuje wszystkim, co ma. Jednak małżeństwo z Frankiem nie dawało jej satysfakcji. Nie byłoby jej żal, gdyby straciła barak, chociaż był jej domem. Rex odwiedzał ją często i przynosił jej prezenty - złotą bransoletkę, pierścionek z turkusem, nową jedwabną suknię, ale Sunny ich nie przyjmowała. Nawet kwiaty, które od niego dostawała, nie pozostawały w domu. Zakładała błyskotki od niego tylko wtedy, gdy byli razem. Kwiaty rozsiewały zapach tylko dopóki nie wyszedł. Rozpinał perłowe guziki pięknej sukni, której nikt inny nie widział. Gdy odchodził, musiał zabierać ze sobą wszystko, co przyniósł. Nie chciała przyjąć zapłaty, choćby nawet małego wyrazu uczuć, za to, że się z nim kochała. Bo wiedziała, że on jej nie kocha. Gdy go dotykała, czuła jego pragnienie, a nawet wdzięczność. Ale nie zależało mu na niej tak, jak na swej uwielbianej żonie. A Sunny nie chciała być dla niego dziwką. Będzie go kochać, ciesząc się z romansu, dopóki Rex się nią nie znudzi. Obiecała sobie, że wtedy pozwoli mu odejść. Gdy Rex po śmierci Lucretii poślubił Denę Miller, Sunny omal nie umarła z bólu. Chociaż wobec prawa była mężatką, w rzeczywistości była wolna - Frank od niej odszedł. Jednak Rex znalazł sobie inną kobietę. Nigdy nie czuła się bardziej zdradzona. Od tamtej pory upłynęło prawie czterdzieści lat. Sunny wpatrywała się w ściany maleńkiego szpitalnego pokoju, w którym Chase postanowił ją zamknąć. Był schludny i porządny, w odcieniu pastelowej zieleni. Miał wbudowane 102 regały na książki, dwuosobowe łóżko, stolik i kolorowy telewizor i był o wiele ładniejszy niż stary barak położony na skrawku ziemi przy Prosperity. Ale to nie był jej dom. I nigdy się nim nie stanie. Okno było otwarte. Powietrze pachnące różami wpadało do pokoju pomiędzy ozdobnymi stalowymi kratami, które miały kojarzyć się z dziełami sztuki, choć założone były dla bezpieczeństwa. Przez cały zeszły tydzień każdego ranka wyglądała przez okno. Patrzyła na wysokie siatkowe ogrodzenie za wypielęgnowanymi trawnikami, przyciętymi rododendronami i rzędami dębów i czuła, że zbliżają się kłopoty. Obserwowała słońce wschodzące ponad grzbietami gór, widziała pierwsze złote promyki, odbijające się w porannej mgle i przebiegał ją po plecach zimny dreszcz. Wiedziała, że jej synowie są w niebezpieczeństwie. W myślach widziała pożar, który zniszczył tartak. Obrazy płomieni i śmierci były bezładne, jakby jej umysł zaćmiły fale migoczącego gorąca i czarny dym. Wzdrygnęła się znowu. Chciała stąd uciec. Nie było z nią tak źle, jak twierdzili. To prawda, że częściej miała wizje, które były wyraźniejsze, ale gdy mijały, wiedziała, kim jest i dlaczego ją tutaj zamknęli. Zdrada Chase’a była trucizną dla jej duszy. Ufała mu, wierzyła w niego, myślała, że pragnie dla niej i dla siebie tego, co najlepsze. Ale okazało się, że jest inaczej. Stała się dla niego ciężarem, gdy zaangażował się w interesy Buchanana. Przestał odwiedzać ją tak często jak kiedyś i nie mógł jej spojrzeć w oczy, bo myślał o tym, żeby ją oddać, żeby się jej pozbyć. Nie musiałby już tłumaczyć, że ta zwariowana kobieta mieszkająca w baraku przy strumyku jest jego matką, nie musiałby jej zabrać do nowego pięknego domu. Rex też się od niej odwrócił. Nie miała ani dzieci, ani kochanka, pomyślała więc, że czas odejść z tej ziemi. Wykrzywiła się, gdy spojrzała na nadgarstki. Blizny były prawie niewidoczne na ciemnej skórze. Będzie nosić te blizny niczym ordery za udział w wojnie. Wojnie, w której będzie walczyć do ostatniego dnia swojego życia. Ale tutaj nie mogła walczyć. Musiała się stąd wydostać. Często śniła o ucieczce. Zeszłej nocy we śnie wyglądała przez okno, za którym roztaczała się przyszłość. Zobaczyła siebie, biegnącą po znajomych polach i stającą twarzą w twarz z demonami przeszłości. Tymi, które ją zwiodły. Uśmiechnęła się ponuro. Stawi czoło im wszystkim. Niedługo. To tylko kwestia czasu. - To cię chyba zainteresuje. - Gonzales rzucił na biurko T. Johna osmalony portfel. - Nie martw się, zdjęliśmy odciski palców. Zobacz, co jest w środku. T. John odstawił kubek z kawą i wziął do ręki nadpalony przedmiot. - Nieznajomego? - Już niedługo przestanie być nieznajomym. - Gonzales uśmiechnął się szeroko. Podszedł do okna i wyjrzał z pierwszego piętra biura na parking, gdzie na słońcu smażyły się samochody osobowe, ciężarówki i motory. - A to co? - Wilson otworzył to, co zostało ze skórzanego portfela i przerzucił palcem spalone banknoty, w większości setki. Ponad tysiąc pięćset dolarów i coś, co kiedyś było prawem jazdy. - Z jakiego to stanu? Z Alaski? - Na to wygląda. Sprawdzamy. Jeśli w dokumencie było zdjęcie, zniszczył je pożar. Brakowało kilku cyfr, ale to wystarczało, żeby przy współpracy z Wydziałem Komunikacji Alaski ustalić tożsamość mężczyzny, który umierał na oddziale intensywnej terapii w klinice Northwest. - Skontaktuj się z policją i dowiedz się, czy nie znaleźli porzuconego samochodu na numerach z Alaski. Albo w ogóle jakiegoś porzuconego samochodu. Mógł wynająć wóz tutaj albo kupić jakąś bryczkę, skoro miał tyle kasy. Sprawdź w wypożyczalniach samochodów. Zobacz, czy nie brakuje samochodu w wypożyczalniach w Portland i... - przyjrzał się dokumentowi, mrużąc oczy, ale adres się spalił... we wszystkich większych miastach Alaski. - Robi się. Wysyłamy to do laboratorium kryminalistyki w Portland, żeby zobaczyć, czy da się to zrekonstruować. Dobrze. W końcu coś się ruszyło. Prawie każdy w mieście miał alibi na tę noc, gdy wybuchł pożar, a zwłaszcza ci, którzy znajdowali się na początku listy podejrzanych: Rex Buchanan, Dena Buchanan, Felicity i Derrick Buchanan, Sunny McKenzie, Bobby Alonzo, nawet rodzice Jeda Bakera. Sprawdził. Jedynymi osobami, które nie miały dowodu na swoją niewinność była Cassidy i dwie ofiary pożaru. Szukanie sprawców było mordęgą. - Skąd to, do cholery, wytrzasnąłeś? Myślałem, że chłopaki skończyli już przeszukiwać tartak? - Zmarszczył czoło, patrząc na nadpalony portfel. Gonzales uniósł ręce nad głowę i przeciągnął się. - To jest właśnie dziwne. Od takiego jednego. Wilson zadarł głowę i spojrzał ostro na Gonzalesa. Skoczył mu puls. Gonzales się nim bawi. Gówniarz. Uwielbia takie gierki. - Od kogoś stąd? - Tak. Mieliśmy szczęście. - Jak to? - T. John oparł się na krześle, aż zatrzeszczało. Założył sobie ręce za głowę i czekał. - Nasz człowiek popił sobie u Burleya. Ktoś nazwał go idiotą, więc się wkurzył. Zasunął mu prawy sierpowy w szczękę. - Kto... kto to, do cholery, jest nasz człowiek? - T. John tracił cierpliwość. 103 - To jest właśnie ciekawe. Portfel nieznajomego znaleziono w tylnej kieszeni spodni Williego Ventury. - Gonzales uśmiechnął się szeroko, ukazując białe zęby, których miał nieprzyzwoicie dużo. - Tak, szefie, wygląda na to, że wiejski idiota będzie musiał nam cholernie dużo wyjaśnić. Cassidy wyłączyła komputer i pokręciła głową. Dotarła do domu po prawie godzinnej jeździe w deszczu. Wzięła długą kąpiel i wypiła szklaneczkę wina, zanim się położyła. Jednak nie mogła zasnąć. W jej umyśle krążyły obrazy Briga, Chase’a, Reksa, Sunny i Deny. O wpół do piątej przestała walczyć z bezsennością. Wstała i napisała na komputerze plan artykułu, a potem pojechała do redakcji. Włączyła światła, nastawiła ekspres do kawy i zaczęła przeglądać stare pliki. Wydrukowała wszystko, co znalazła na twardym dysku na temat pożaru, w którym przed laty zginęła Angie. Jej też nie dawała spokoju myśl, że pożar sprzed lat i ten ostatni mają ze sobą coś wspólnego. Policja twierdziła, że podpalenia dokonano w podobny sposób. Poza tym obie posiadłości należały do jej ojca. Chase nie chciał nic powiedzieć, więc postanowiła przeprowadzić dochodzenie na własną rękę. Szczegóły pierwszego pożaru już znała. Zebrała je wkrótce po tym, Jak przeprowadziła się z powrotem do Prosperity. Teraz zapisze w komputerze uwagi o każdym najmniejszym dowodzie i wszystkie hipotezy na temat pożaru w tartaku. Wydało jej się, że słyszy kroki. Odwróciła się, ale nikogo nie było. Weź się w garść - powiedziała sobie, ale nie mogła otrząsnąć się z wrażenia, że ktoś ją śledzi. Może to przez Chase’a. Wiedziała, że jest niespokojny. Ten, kto podpalił tartak, nadal jest na wolności.... Spojrzała przez ramię i upewniła się, że nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo. Co wiedziała o pożarze? Chase pracował do późna, co nie było niczym niezwykłym, zwłaszcza ostatnio. Był znany ze swojej pracowitości. Derrick zawsze wyrzucał mu, że nie poświęca Cassidy wystarczająco dużo uwagi, że podlizuje się staremu, że jest pracoholikiem. Cassidy domyślała się, że był tam sam. W tartaku nie było nocnej zmiany. Nie było nawet strażnika ani psa. Chase często powtarzał, że najlepiej pracuje mu się w nocy, gdy wszyscy, również sekretarka, pójdą do domu, gdy nie dzwonią telefony, a do biura nie przychodzą ludzie i nikt mu nie przeszkadza. Ale tym razem skłamał. Może wcześniej też kłamał? Czuła się zdradzona, ale starała się być obiektywna. Ten drugi mężczyzna na pewno był z nim. Zagryzmoliła czystą kartkę papieru firmowego, który zawsze miała pod ręką. Na kartce w linie narysowała wielki znak zapytania. Brig? Choć była przekonana, że Chase był ze swoim bratem, wiedziała, że musi spojrzeć na wszystko bez emocji i uprzedzeń. Mógł się przecież spotkać z kimś innym. Ale z kim? Czy podpalaczem był umierający mężczyzna, a może to Chase zdecydował się podpalić tartak? A może ktoś zupełnie inny? Zwolniony pracownik, który chciał się zemścić na Buchananie? A może to jakieś osobiste porachunki? Może to ktoś, kto nienawidzi Chase’a? Albo Reksa? Albo kogoś innego, kto nazywa się Buchanan? Uderzała w kartkę ołówkiem z gumką. Próbowała sobie wyobrazić, co zdarzyło się tamtej nocy. Czy było to podpalenie, czy może próba zabójstwa? Ta straszna myśl poraziła ją niczym prąd. Czy ktoś celowo chciał zabić Chase’a? Dostała gęsiej skórki na rękach. Omal nie spadła z krzesła, gdy otworzyły się drzwi. Okazało się, że to dziennikarze i sekretarki, które lubią zjawiać się w pracy kilka minut wcześniej. Pomachała ręką fotografowi, który wszedł do redakcji razem z recepcjonistką. - Dalej - wyszeptała do siebie. Nie ma czasu na załamywanie rąk. Przeszukała teczki z dokumentami, znalazła prasową kopię policyjnego raportu i zrobiła sobie kserokopię. Gdy wróciła do biurka, czekał na nią Bill Laszlo. Był wysoki i smukły. Widać było po nim, że co tydzień biega czterdzieści kilometrów, czym się bardzo szczycił. Ostatnio stał się ekspertem od ćwiczeń i diety tłuszczowej. Przez ostatnie dwa lata schudł dwanaście kilogramów, co dowodziło słuszności jego filozofii. - Unikasz mnie - zarzucił Cassidy. - Skąd. Po prostu jestem zajęta. - Skoro tak twierdzisz... - Miał na sobie wykrochmaloną, białą koszulę, czarne spodnie, szelki i krawat. Nie wyglądał na przekonanego. - Mam napisać artykuł o pożarze i dochodzeniu. - Wiem. Widziałam zapowiedź w ostatnim numerze. - Chciałbym z tobą porozmawiać. - Oparł się biodrem o jej biurko. - Nic nie wiem o pożarze. Uśmiechnął się szeroko, ukazując pociemniałe od papierosów zęby, chociaż rzucił palenie kilka lat temu, kiedy dostał bzika na punkcie zdrowia. - Czy to znaczy to samo, co bez komentarza? 104 - Pewnie wiesz więcej niż ja. Spojrzał na jej biurko, na którym leżały notatki. - Ale się nad tym zastanawiasz. - Mój mąż o mało co nie zginął. - Wiem. Miał pecha. - Podrapał się w brodę i przyjrzał się jej gryzmołom. Podążyła za nim wzrokiem i zobaczyła znak zapytania i imię Briga. Bez wyjaśnień schowała arkusz do segregatora. - Wiesz, chciałbym porozmawiać z Chase’em. - Nie tylko ty. Każdy dziennikarz w tym stanie by chciał. - A może wpadłbym po południu do szpitala? - Nie. Spojrzał na nią błagalnie, ale nie dała się nabrać. - Słuchaj, Bill, rozumiem, że musisz to napisać. Rozumiem to lepiej niż inni, ale Chase jeszcze nie doszedł do siebie. Mogą go odwiedzać jedynie członkowie najbliższej rodziny. - A policja? - To oczywiste. Bill wziął ołówek z jej biurka i zaczął się nim bawić. - Wiesz, Cassidy, gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że coś ukrywasz. - Na przykład, co? Uśmiechnął się szelmowsko. - Cały czas się nad tym zastanawiam. - To się nie zastanawiaj zbyt długo. Tracisz czas. - Opowiedz mi tylko trochę o Chasie, dobrze? - Chyba mamy już o nim cały plik. - Wiem, ale ja nie mówię o jego życiorysie, na miłość boską. O tym, że jest prawnikiem i że zaczął pracować u Buchanana po waszym ślubie. To nudy, które i tak wszyscy znają. Potrzebuję czegoś więcej. - Nie ma nic więcej. Wydął usta i zaczął ściskać nerwowo ołówek. - Nie? A o nieznajomym? Zaskoczył ją ostry ton jego głosu. - Co? - Wygląda na to, że policja wkrótce go zidentyfikuje. Zamarła. - Jak? - Chyba w końcu coś się ruszyło. Dziś rano znaleźli portfel, chociaż nie chcą o tym mówić. Ale moje źródła... - Kto jest twoim źródłem? - Nie mogę powiedzieć. - Potrząsnął głową. - Powinnaś wiedzieć. - Mrugnął do niej, doprowadzając ją do granic wytrzymałości. - Chodzą słuchy, że wkrótce się dowiemy, kim jest mężczyzna z intensywnej terapii. Nie sądzisz, że to będzie cholernie interesujące? - Rzucił ołówek na biurko i wstał. - Pewnie wtedy cała sprawa wyjaśni się. 15 Williemu nie podobało się w więzieniu. Już raz tu był, dawno temu, i nie cierpiał tego miejsca. Trochę się bał człowieka, który siedział w celi obok. Był to potężny, krępy więzień z tatuażami i wąsami. Miał małe świńskie oczka. Willie leżał na pryczy, z daleka od tego faceta i od śmierdzącego siuśkami sedesu. Chciał, żeby Rex przyszedł po niego jak zawsze, i nasłuchiwał odgłosu butów na cementowej podłodze, brzęku klucza w zamku, męskich głosów. Dlaczego strażnicy nie wracali ze skruszonym wyrazem twarzy, żeby powiedzieć, że przykro im i że się pomylili, zamykając biednego półgłówka. Nie miałby nawet nic przeciwko obelgom, byleby tylko mógł się stąd wydostać. Podrapał się w ramię. Żeby nie zwariować, starał się myśleć o miłych rzeczach. Bał się, że wariuje. A wariatów zamyka się w zakładach, które są jak więzienie. Takie jak to. Gdzie jest Rex? Zagryzł wargę i poczuł smak soli. Był spocony i brudny. Zrobiłby wszystko, żeby się stąd wydostać. Wszystko. Gotów był nawet skłamać. Żeby tylko wyjść na wolność. Ale Rex Buchanan zakazał mu kłamać, zmyślać czy mówić cokolwiek policji. Miał czekać i nie odzywać się. Miał trzymać gębę na kłódkę. Drzwi w końcu korytarza otworzyły się z trzaskiem. Głosy mieszały się z odgłosami kroków. Willie w jednej chwili zerwał się na równe nogi i stanął przy drzwiach. Miał nadzieję, że to Rex po niego przyszedł. Wiedział, co go czeka. Rex go zwymyśla jak małego chłopca, a on mu obieca, że już będzie grzeczny. I sobie stąd pójdą. Wiedział, że Rex musi komuś zapłacić, ale tak naprawdę nie rozumiał, dlaczego, i niewiele go to obchodziło. Chciał stąd wyjść. Jego palce zacisnęły się na metalowych prętach. Przycisnął twarz do krat. Czuł, że żelazo wciska mu się w policzki. Zobaczył dwóch mężczyzn. - Proszę, proszę. Wygląda na to, że ktoś bardzo chce stąd wyjść - odezwał się mężczyzna ubrany w skórzaną 105 kurtkę i dżinsy. Chociaż nie miał na sobie munduru, Willie mu nie ufał. To był ten sam człowiek, który przyszedł do nich do domu i wypytywał o pożar. Willie widział zza stajni, jak wysiadał z samochodu w świetle reflektorów. Mężczyzna uśmiechnął się do niego, wkładając gumę do ust. Nie, nie można mu ufać. Był z nim kościsty facet z czarnymi oczami i długimi włosami, który już Williego odwiedził i udawał, że jest jego przyjacielem. - Słyszałem, że dowaliłeś Marty’emu Fiskusowi? - odezwał się pierwszy mężczyzna. Willie zmieszał się. Nie odpowiedział. Nie kłam. Nie kłam. Zostaniesz tutaj, jeśli skłamiesz. - Marty Fiskus to dupek - rzucił więzień z tatuażami i posklejanymi włosami z sąsiedniej celi. - Nie wtrącaj się, Ben - ostrzegł go kościsty facet. Ben stoczył się z brudnej pryczy. Willie instynktownie skulił się. Nie lubił się bić, ale czasem, kiedy za długo zabawił u Burleya, wdawał się w bójki. Ben stanął przy kratach, oddzielających jego celę od celi Williego. - Chcę się widzieć z moim adwokatem. - Tak, jasne. A ja chcę się widzieć z papieżem, a na to się nie zanosi. - Mam prawo, Wilson. - Nie za wielkie, Ben. - Kiedy stąd wyjdę... - Jeżeli, Ben. Jeżeli. - Do diabła, wezwij mojego adwokata. - Twarz Bena nagle poczerwieniała, a usta wykrzywiły się w grymasie. - Uspokój się. Już do niego zadzwoniliśmy. Nie może się doczekać, żeby znowu się z tobą zobaczyć. Chodzi o jakiś niezapłacony rachunek. Wcale mu się nie dziwię. - Mężczyzna z powrotem zwrócił się do Williego. - Przepraszam. Nazywam się Wilson. Pamiętasz mnie? A to jest mój współpracownik, Gonzales. Byliśmy u was w domu dzień po pożarze. - Powiedziałem, że chcę zadzwonić. - Ben nie dawał za wygraną. - Jesteście świnie i nie macie prawa mnie tutaj trzymać. Kiedy skontaktuję się z moim adwokatem, pożałujecie, że wsadziliście mnie do pierdla. - Możesz mi wierzyć, że już żałujemy. - Gnój! Wilson westchnął. - Ben, czy tak się rozmawia z urzędnikiem państwowym? - Sięgnął do kieszeni i wyciągnął paczkę gum. Powoli rozwinął jedną z papierka i dodał: - Lepiej uważaj, bo mogę się obrazić. - Wal się, Wilson. - Chodź, Willie, pójdziemy gdzieś, gdzie nie będziemy musieli słuchać tych zniewag. - W zamku zadźwięczały klucze i drzwi otworzyły się szeroko. Willie poczuł, że metalowe pasy, które ściskały jego klatkę piersiową nieco się rozluźniły. Wreszcie mógł oddychać. Ale nie przestał być czujny. Rex go ostrzegał. Nie kłam. Nie kłam. Mężczyzna, który przedstawił się jako Wilson, zaprowadził go do pokoju bez okien. Znajdowały się w nim jedynie krzesła i stół z ciemnego drewna, na którym leżała teczka z dokumentami. Willie zaczął się pocić i denerwować. To nie wróżyło nic dobrego. Myślał, że stąd wyjdzie. Gdzie jest Rex? - Usiądź. - Mężczyzna wskazał mu ręką metalowe krzesło. - I opowiedz mi wszystko, co o tym wiesz. - Rzucił portfel na stół. Willie odwrócił wzrok. Nie chciał patrzeć na spaloną skórę. Przypominała mu o pożarze. O obu. Oblizał wargi. - Byłeś w tartaku tamtej nocy? Willie zagryzł wargę. - Nie kłam. - Wiesz, do kogo to należy? - Wilson przysunął portfel bliżej. Willie się cofnął. Dudniło mu w głowie. - Nie jest twój, prawda? Nie kłam. - Skąd go wziąłeś? Znalazłeś go? Zabrałeś komuś, czy... - Nie ukradłem go! Nie ukradłem! - wrzasnął gwałtownie. Ostre łysy twarzy Wilsona złagodniały. Uśmiechnął się. - Wierzę ci, Willie. Więc skąd go masz? - Wszystkie pieniądze są w środku! Ja nic nie zabrałem! - Willie kichnął i wytarł nos grzbietem dłoni. Trzęsły mu się ręce. - Nikt nie twierdzi, że zabrałeś, chłopcze. Ale portfel nie jest twój, prawda? Zmarszczył czoło. Był tak przerażony, że chciało mu się płakać. Potrząsnął przecząco głową. - Nie. - Więc pytam tylko, czy wiesz, do kogo należy. Willie chciał coś powiedzieć, ale mu się nie udało. Pot ciekł mu po twarzy. Było gorąco. Ciasno. Wilson mu nie wierzy. Wsadzi go z powrotem do więzienia. Na długo. Serce Williego łomotało jak oszalałe. Oddychał nierówno. - Nie może oddychać - ostrzegł Gonzales. - Uspokój się, Willie. - Wilson otworzył teczkę. 106 Willie nie wiedział, dlaczego, ale czuł, że ogarnia go przejmujący strach, taki sam jak zawsze, gdy był sam z Derrickiem. Nerwowo potarł ramię, to, które Derrick przypalał przed laty papierosami. - Willie, to są twoje papiery. Zobacz, jaka sterta. Nazbierało się tego trochę, synu. Dobrze, że Rex Buchanan i jego prawnicy zawsze znajdowali sposób, żeby wyciągnąć cię z więzienia. Zobaczmy, co tutaj mamy. Pijaństwo i bójka. Prowadzenie samochodu bez prawa jazdy. A to mi się nie podoba - jakaś mała dziewczynka poskarżyła się, że ją śledziłeś i zaglądałeś przez okno, ale oskarżenie wycofano. Pamiętasz to? Nazywała się Tammi Nichols. Pamiętasz ją? - Znowu się uśmiechnął. - Co tam robiłeś, Willie? Chciałeś sobie za darmo popatrzeć? - Nie. - Willie potrząsnął gwałtownie głową. - Lubisz patrzeć na rozebrane dziewczyny? Głuchy krzyk rozległ się w jego głowie. Przełykał nerwowo ślinę. To nie wróżyło nic dobrego. Nie kłam. Nie kłam. - Cholera, Willie, wszyscy to lubimy. To nie przestępstwo. O ile nie podgląda się tam, gdzie się nie powinno. - Oparł się na krześle, odchylił do tyłu i żuł gumę. - Chyba lubisz nagie dziewczyny. Naprawdę cię nie obwiniam, ale... - Przewrócił stronę. Williemu skręciły się ze strachu wnętrzności. - O, znowu. Następna dziewczyna. Mary Beth Spears. Powiedziała, że podglądałeś ją przez okno, kiedy była tylko w majtkach i w staniku. - Klasnął. - To ją bardzo zmartwiło. Widzisz, ona jest córką pastora. - Wilson zmarszczył brwi. - Widziałeś jej cycki, Willie? Williemu pociemniało w oczach i musiał przytrzymać się stołu, żeby nie spaść z krzesła. - To nie było miłe. Założę się, że pastor miał ochotę wygarbować ci skórę. Pokój wirował. - Te oskarżenia wycofano albo oddalono w ten czy inny sposób. - Wilson zamknął teczkę i odłożył ją na bok. - Gdyby było więcej zarzutów i jakieś poważniejsze, jak na przykład ukrywanie dowodów przestępstwa, utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwości, albo nawet udział w przestępstwie, nie wykupiłby cię z więzienia cały majątek Reksa Buchanana. Nie ma mowy. Nawet cała drużyna jego adwokatów nie dałaby rady wyciągnąć cię z więzienia. Pot ściekał Williemu po nosie i kapał na stół. Chłopak był tak przerażony, że trząsł się cały w środku. Myślał, że posika się w majtki. Nie poruszył się. Przywarł do stołu, żeby nie zemdleć. - Ale jeśli będziesz z nami współpracował i opowiesz nam to, co wiesz, są duże szanse, że stąd wyjdziesz. Zgadza się, Gonzales? - W zupełności - przytaknął kościsty mężczyzna. - Rozumiesz? Willie się nie poruszył. - Układ jest taki. - Przednie nogi krzesła Wilsona uderzyły o podłogę. Mężczyzna oparł się na łokciach. - Ty nam powiesz prawdę i stąd wyjdziesz. Okłamiesz nas albo będziesz milczał, to wsadzimy cię z powrotem do celi obok Bena. Nienawidzę kłamstwa, Willie. A ty, Gonzales? - Nie cierpię. - Więc nie należy nas okłamywać. Musisz być wobec nas szczery, Willie. Powiedz prawdę, a wypuścimy cię stąd. Willie z trudem przełknął ślinę. Miał ochotę splunąć. Gdzie jest Rex? Dlaczego pozwala, żeby ci mężczyźni zadawali mu wstrętne pytania? Detektyw wziął portfel i pomachał nim Willemu przed nosem. - No, dalej, chłopcze. Wszystko będzie dobrze. Musisz mi tylko wyjaśnić, jak to się stało, że ten portfel znalazł się w twojej kieszeni. - Cassidy Buchanan przyszła do pana. Słowa odbiły się echem w małym gabinecie, a Wilson smakował każde po kolei. Wiedział, że wróci. W zasadzie czekał na nią już od kilku godzin. Była dziennikarką, a plotki, że nieznajomy wkrótce zostanie zidentyfikowany krążyły już wszędzie. Wilson bardzo chciał się dowiedzieć, jakim cudem ci cholerni dziennikarze wiedzieli coś prędzej od niego, ale jak dotąd nie był w stanie wykryć ani zlikwidować przecieków ze swojego departamentu. Drzwi się otworzyły i weszła Cassidy. Wyglądała o wiele lepiej niż wtedy, kiedy widział ją ostatnio. Jej zarumienioną twarz okalały kasztanowe włosy, a z bursztynowych oczu biła wściekłość. Była po prostu cudowna. Wszyscy w mieście nazywali ją brzydszą siostrą, która nie umywa się do Angie Buchanan. T. John nie mógł sobie tego wyobrazić. Wstał. Dobrego zachowania nauczył się od matki, która pochodziła z Virginii. - Wie pan, kim jest mężczyzna, który leży w szpitalu? - Dzień dobry. - Wskazał jej krzesło po drugiej stronie biurka i usiadł. - Jeszcze nie, ale wkrótce się dowiem. - I nie powiedział mi pan tego? - A powinienem? - W końcu mnie też to dotyczy. Jestem żoną Chase’a. - Ale nic panią nie łączy z nieznajomym. Nie rozpoznała go pani. - Spalił się tartak mojego ojca!