Spojrzała na swoje dłonie: drżały. Zacisnęła je pospiesznie, klnąc cicho. Czy rzeczywiście stała się córką swojej matki?

Santos i Jackson siedzieli naprzeciwko siebie przy odrapanym, zawalonym stertami papierów biurku. Wokół panowało zwykłe zamieszanie. Pracowali w tym zamęcie od tylu lat, że przestali zwracać nań uwagę. Santos zrobił trochę miejsca i położył na środku blatu zdjęcia sześciu ofiar Śnieżynki. Podał Jacksonowi to, na którym była ostatnia. - Mamy już wyniki sekcji. Jackson przez chwilę oglądał zdjęcie, potem podniósł głowę. - Jakie wyniki? - Walczyła przed śmiercią. - Santos wręczył przyjacielowi kolejne zdjęcia dokumentujące siniaki na rękach, na plecach i ramionach. - Musiała się zorientować, co jej grozi. - A jabłko? - Dwie ostatnie dziewczyny nie chciały ugryźć. Musiał to zrobić za nie. Wcisnął im potem odgryzione kęsy do gardła. - Troskliwy. Santos zacisnął usta. - Musiało mu się to bardzo nie podobać. Podobnie jak to, że ostatnia dziewczyna zaczęła się z nim szamotać. Lubi, żeby jego ofiary były czyste, niepokalane. Niepokalane... - powtórzył z namysłem. - A wybiera prostytutki. - Oczyszcza je. - Jackson zaczął bębnić palcami po blacie biurka. - Przygotowuje na spotkanie z Bogiem. - Ale kiedy już zamorduje, uprawia z nimi seks. Już po wysłaniu ich do Boga. Nic z tego nie rozumiem. Ten kawałek układanki nigdzie mi nie pasuje. - Może sam uważa się za Boga? Wypala im znak krzyża, Jego znak. Jego czyli swój. Ma to jakiś sens? Santosowi ciarki przeszły po plecach. - Boja wiem? Jabłko, owoc zakazany... - No właśnie. - Wąż skusił Ewę, ona nadgryzła jabłko i podała je Adamowi. - Zegnaj Raju, pojawia się grzech pierworodny. - I te dziewczyny grzeszą - mówił Santos. Podniósł się i chodził teraz nerwowo koło biurka. - Sięgają po zakazany owoc, więc muszą zostać oczyszczone z grzechu. Dlatego je morduje. Żeby oczyścić. Uważa, że je zbawia. Tylko po co je potem... - pokręcił głową. - Jakiś chory sukinsyn. - Zatrzymał się nagle przed Jacksonem. - A sperma? Gdzie biologiczne dowody gwałtu? http://www.tani-transport.net.pl Dzwonił do gazet, rozmawiał z pismakami, którzy płodzili podobne teksty. Lucia nie była prostytutką, oburzał się. Była tancerką w nocnym klubie. Była jego matką. Kochał ją. - Przykro nam, chłopcze, że poniosłeś taką stratę - odpowiadali. - Ale my opisujemy sprawy tak, jak je widzimy. Policjanci nie byli ani trochę lepsi, choć z nimi też usiłował rozmawiać. Z początku odnosili się do niego grzecznie, nawet jeśli traktowali go nieco z góry. Cierpliwie tłumaczyli, na czym polega ich praca. Owszem, robią co w ich mocy, ale nie natrafili dotąd na żaden trop. Przesłuchali go, sprawdzili alibi, a potem pozbyli się jak robaka. Usłyszał klasyczne: „Nie dzwoń do nas, my odezwiemy się do ciebie” - i na tym koniec. Lecz Santos nie wybaczyłby sobie, gdyby dał się zbyć tak łatwo. Nie mógł pozwolić, żeby zlekceważyli jego matkę, żeby zamknęli dochodzenie i machnęli ręką, uznawszy, że nie warto się przejmować śmiercią jeszcze jednej dziwki. Przychodził na policję codziennie - przynajmniej raz każdego dnia. Po tygodniu telefonów i wizyt mieli go dość i nie byli już tak uprzejmi. Informacje, których udzielali, były zdawkowe - żadnych śladów, żadnego przełomu w dochodzeniu. Następna ofiara, proszę. Ledwie Lucia spoczęła w grobie, zamknęli sprawę. Nie powiedzieli mu o tym, ale Santos wiedział, że tak właśnie się stało. O pewnych rzeczach nie trzeba mówić, tak są oczywiste. Kto by się przejmował nic nie znaczącą dziwką, prawda? Zanurzył twarz w dłoniach, przed oczami miał cały czas obraz matki. Tak jak wyglądała ostatniego wieczoru. Widział, jak się odwraca do niego na korytarzu i z uśmiechem macha mu ręką na pożegnanie. Nie pocałował jej wtedy. Nie powiedział, że ją kocha. Uważał, że jest na to za duży. Mocno zacisnął powieki. Piekły go oczy, ale nie chciał pozwolić sobie na płacz. Do głowy cisnęły się inne obrazy, koszmary wracające we śnie, z których budził się w nocy spocony i zapłakany. Wizje, w których pojawiała się matka i jej zabójca. Wołała syna, błagała go o pomoc. A potem jej zastygła twarz, znieruchomiałe ciało na noszach... Nie było go przy niej, kiedy najbardziej go potrzebowała. Wyśmiewał się z jej lęków. Robił, co chciał, nie licząc się z jej odczuciami. Nie potrafił zatroszczyć się o jej bezpieczeństwo. A teraz nie żyła. Dręczyły go wyrzuty sumienia. Poczucie winy nie dawało spokoju. To przez niego sprowadziła do domu klienta: musiał ładnie się ubrać do szkoły, chodzić do drogiego lekarza. Zginęła dlatego, że nie było go w domu i nie miał jej kto obronić. Czy pomyślała o nim przed śmiercią? Zadawał sobie to pytanie setki razy. Czy była na niego zła? Czuła się zawiedziona? Łzy dławiły go w gardle. Dlaczego jej nie posłuchał? Dlaczego siedział do późna z Tiną?

- I porwaniem próbowałeś mnie przekonać, że jesteś mężczyzną godnym zaufania? Oszalał pan, lordzie Kilcairn? Lucien zmarszczył brwi. - Dość tego. Wciąż mi mówisz, jakie są moje motywy. Po pierwsze, jestem zmęczony szukaniem żony, po drugie, chcę cię chronić, i wreszcie, usiłuję zrobić na złość swojej rodzinie. Coś przeoczyłem? Sprawdź - Zatem według pana istnieje dobra kandydatka na żonę? Balfourowi zadrgał mięsień na policzku. - Dobra do czego? Nie wyjaśniła pani tego szczegółu. - Oczywiście żeby zostać pańską żoną, towarzyszką, matką pańskich dzieci... - Dziecka - sprostował. - Jedno wystarczy. I nie potrzebuję towarzyszki życia. To by znaczyło, że sam sobie nie wystarczę, że czegoś mi brakuje. - Bo tak jest. - Tylko jeśli chodzi o rodzenie dzieci, moja droga. Alexandra przez chwilę mierzyła go wzrokiem. - Pan mnie prowokuje. Dyskusja nie jest uczciwa, jeśli wygaduje pan takie rzeczy tylko po to, żeby mnie zbić z tropu. - Zapewniam panią, że mówię poważnie. Jedyne co mnie rozprasza, to pani. - Ale według pana nie nadaję się do niczego poza rodzeniem dzieci...