- Co twoja siostra napisała w tym liście?

- Jeszcze nie reaguje na swoje imię, ma dopiero dziesięć miesięcy - wtrąciła opiekunka, która do tej pory milczała niepewnie. Wyglądała na szesnaście lat, nie więcej. - Już siedzi. Czy raczkuje? - Aha. - To nie widzę powodu, dla którego nie miałby reago¬wać w jakikolwiek sposób, gdy ktoś do niego mówi - odparła zimno Tammy. - Czy sam już próbował coś po¬wiedzieć? - Nie, a powinien? Faktycznie, skoro nie ma do kogo mówić, to po co się starać? Ona też zobojętniałaby na wszystko i nie umiałaby nawiązać kontaktu, gdyby całymi dniami i tygodniami mu¬siała wpatrywać się w ten sam widok za oknem. Jak więzień... Ogarnęła ją dzika furia. - Czy pani w ogóle się z nim bawi? Tamta ukradkiem zerknęła na porzucony magazyn. - Oczywiście. - Akurat! - wysyczała zduszonym szeptem Tammy, sta¬rając się nie przestraszyć małego, którego przytulała mocno do siebie, jakby pragnęła go obronić przed całym światem. Miała szaloną ochotę komuś przyłożyć. - Dziecko, o które się dba, nie zachowuje się w taki sposób! - Kylie może nie ma największego doświadczenia, zo¬stała zatrudniona w nagłym trybie, sytuacja była awaryjna - odezwał się pojednawczym tonem Mark. - A przedtem? Co było przedtem? - zaatakowała Tammy. - Czy on od urodzenia przebywał z kimś pokroju Kylie? Mark zawahał się. - Możliwe. Nie wiem. - Właśnie! - Tammy zerwała się na równe nogi. – Czy ktokolwiek wie, co się działo z moim siostrzeńcem przez ten cały czas? Czy ktoś się nim zajmował? Tak, jest zdrowy, odżywiony i czysty, ale czy ktoś bawił się z nim w kosi, kosi łapci? Czy ktoś go choć raz przytulił? Czy ktoś go w ogóle kochał? - Trzęsła się z niepohamowanej złości. - Kiedy wróci do domu, otrzyma najlepszą opiekę - za¬pewnił ponownie Mark. - On jest w domu! Jego dom jest tutaj, w Australii. Henry zostaje ze mną. Lara zrobiła najmądrzejszą rzecz na świecie, czyniąc mnie jego prawną opiekunką. Jestem jej wdzięczna. Panu również, panie książę czegoś tam, za to, że mnie pan poinformował o całej sprawie. Pańska rola skończona. Zabieram chłopca i jego rzeczy. Od razu. - Ale... - Żadnego ale! Mam do tego pełne prawo, a wy wszy¬scy możecie iść do diabła! http://www.restauracjabracka.pl - Masz obowiązki do spełnienia - przypomniała mu. - Jesteś władcą tego kraju. - W świetle prawa władcą jest Henry. Zerknęła na śpiącego na jej ręku chłopczyka. - Tak? - W jej głosie brzmiała zjadliwa ironia. – Ma może podpisać jakąś ustawę? — Nie wypieram się moich obowiązków państwowych, ale nie będę mieszkał w zamku. Odtąd to jest twój dom i Henry'ego. - Jasne, ściągnąłeś mnie tu po to, żeby zwalić mi na głowę zajmowanie się tym miejscem. Kolejny kłopot, któ¬rego uda ci się pozbyć. Bardzo sprytnie! - Niczego na ciebie nie zwalam! - Co tu się dzieje?! U szczytu marmurowych schodów stała Ingrid, zaalar¬mowana podniesionymi głosami. Ze zdumieniem patrzyła na zacietrzewioną parę. Jak zwykle wyglądała jak wycięta z okładki żurnala. Te¬go ranka była ubrana w tradycyjnym stylu angielskiego ziemiaństwa - tweedowa spódnica, jasny kardigan z kaszmiru, stosowne dodatki. Do tego oczywiście pełen makijaż oraz idealnie ułożone włosy. Nagle zauważyła bose stopy Marka i na jej twarzy odbił się wyraz absolutnej zgrozy. - Mark, a cóż ty robisz boso na dworze?! Jej zgroza wydała mu się tak absurdalna, że aż się roze¬śmiał, choć jeszcze wszystko się w nim gotowało.

Już miała odpowiedzieć, że tak i pozwolić im wypro¬wadzić go na zewnątrz, gdy odezwał się za jej plecami: - Naprawdę musimy porozmawiać! To bardzo ważne. Odwróciła ku niemu głowę, i to był błąd. W jego oczach ujrzała zdumiewająco żarliwą prośbę. Zawahała się. - Dlaczego? - spytała nieufnie. - Ponieważ oboje jesteśmy rodziną Henry'ego i jedynymi osobami, którym zależy na jego dobru. Mnie naprawdę obchodzi jego los. I los mojego kraju. Ciąży na mnie ogrom¬ na odpowiedzialność - przekonywał z zapałem. - Zostawi¬my kogoś przy Henrym, a sami... Sprawdź - Nie, a powinien? Faktycznie, skoro nie ma do kogo mówić, to po co się starać? Ona też zobojętniałaby na wszystko i nie umiałaby nawiązać kontaktu, gdyby całymi dniami i tygodniami mu¬siała wpatrywać się w ten sam widok za oknem. Jak więzień... Ogarnęła ją dzika furia. - Czy pani w ogóle się z nim bawi? Tamta ukradkiem zerknęła na porzucony magazyn. - Oczywiście. - Akurat! - wysyczała zduszonym szeptem Tammy, sta¬rając się nie przestraszyć małego, którego przytulała mocno do siebie, jakby pragnęła go obronić przed całym światem. Miała szaloną ochotę komuś przyłożyć. - Dziecko, o które się dba, nie zachowuje się w taki sposób! - Kylie może nie ma największego doświadczenia, zo¬stała zatrudniona w nagłym trybie, sytuacja była awaryjna - odezwał się pojednawczym tonem Mark. - A przedtem? Co było przedtem? - zaatakowała Tammy. - Czy on od urodzenia przebywał z kimś pokroju Kylie? Mark zawahał się. - Możliwe. Nie wiem. - Właśnie! - Tammy zerwała się na równe nogi. – Czy ktokolwiek wie, co się działo z moim siostrzeńcem przez ten cały czas? Czy ktoś się nim zajmował? Tak, jest zdrowy, odżywiony i czysty, ale czy ktoś bawił się z nim w kosi, kosi łapci? Czy ktoś go choć raz przytulił? Czy ktoś go w ogóle kochał? - Trzęsła się z niepohamowanej złości. - Kiedy wróci do domu, otrzyma najlepszą opiekę - za¬pewnił ponownie Mark.