młodszej, rudowłosej siostry nosiły ślady łez, a maleńki chłopiec

- Jego lordowska mość pragnie zamienić z panienką kilka słów w gabinecie. Oczywiście, gdy będzie pani wolna. - Na... naturalnie - wyjąkała. - Gdzie jest markiz? - U siebie w gabinecie - powtórzył cierpliwie Timson. - Dziękuję, zaraz do niego pójdę. Służący ukłonił się i wyszedł. Clemency podbiegła do lustra, poprawiła włosy i ułożyła kołnierzyk. Dlaczego się tak denerwuje? Minął już ponad tydzień od wydarzeń na jarmarku i markiz okazał dostatecznie jasno swoją obojętność. Czyżby doszukał się czegoś na jej temat? A może ta wstrętna panna Baverstock napisała o niej kolejne kłamstwa? Wzięła głęboki oddech i zeszła po schodach. Gdy zajrzała do gabinetu, markiz stał przy oknie. - Chciał się pan ze mną widzieć, milordzie? - dygnęła. - Tak. - Markiz nie poprosił, by usiadła. Clemency zauważyła też jego nadzwyczaj ponurą minę. - Proszę rzucić na to okiem, może rozpozna pani autora czy raczej autorka tych słów. - Podał jej list. Clemency wystarczył ledwie jeden rzut oka, by zorien¬towała się, o co chodzi. Bez pytania o pozwolenie opadła na najbliższy fotel i przez dłuższą chwilę nie potrafiła wykrztusić ani słowa. Do głowy cisnęły się jej najbardziej szalone pomysły, nie wiedziała, czy wszystkiemu zaprzeczyć, czy rzucić się markizowi do stóp, czy też w pośpiechu uciec z tego domu. Ręce drżały jej tak bardzo, że upuściła list. W końcu zebrała się na odpowiedź: - Jak pan to zdobył? - Czy tylko tyle ma mi pani do powiedzenia, panna Hastings-Whinborough? Żadnych przeprosin czy żalu z po-wodu swoich szachrajstw? Nic takiego nie słyszę, ale to mnie nie dziwi. Osoba zdolna nazywać mnie potworem nie może mieć choćby tyle poczucia przyzwoitości, by przyznać się do podstępu! - Początkowo wzięłam pana za pańskiego brata - wy¬szeptała Clemency, blada z przerażenia. - Bóg jeden wie, po co się pani wkradła do tego domu. - Markiz zdawał się nie słyszeć. - Może miała pani w planach ośmieszenie mnie, a może coś jeszcze gorszego? - W głosie mężczyzny słychać było rozgoryczenie. - Ależ skąd! - Właśnie że tak! Czy prawdziwej damie przyszłoby do głowy coś takiego? Tylko ktoś niegodziwy, źle wychowany i pozbawiony wszelkiego wstydu mógł wymyślić tak hanieb¬ną sztuczkę. Clemency była bliska płaczu, jednak gdy dotarł do niej sens słów markiza, ogarnął ją gniew. - Jak pan śmie! - krzyknęła głosem drżącym ze wściek¬łości. - Nawet najpodlejszy złoczyńca ma prawo się bronić! Ale pan skazuje ludzi bez szansy na uczciwą obronę. Tak, przyznaję, jestem Clemency Hastings, ale stanowczo wypie¬ram się wszystkiego innego. Kiedy uciekłam do kuzynki Anne, nie miałam pojęcia, że mieszka tak blisko pańskiej posiadłości! Gdybym wiedziała, raczej zagłodziłabym się na śmierć! - Mało wiarygodna historyjka! Nic pani nie wiedziała, obejmując posadę jako guwernantka Arabelli? Czy ma mnie pani za głupca? - Nie widzę sensu, by ciągnąć tę rozmowę - rzuciła z gniewem Clemency. - Cokolwiek bym powiedziała i tak mi pan nie uwierzy. http://www.pracowniaemg.info.pl/media/ - Dziękuję - wyszeptała. Poczuł zapach czekolady, który mieszał się z delikatną, kobiecą wonią perfum. Nie mógł się powstrzymać, złapał ją za rękę. - Proszę, niech pani jeszcze nie wchodzi do środka - poprosił. - Chcę z panią chwilę porozmawiać. Willow zamarła z wrażenie. Dostawała gęsiej skórki za każdym razem, kiedy jej dotykał. - Bardzo przepraszam, doktorze, że pana zawiodłam - wyszeptała. W świetle księżyca dostrzegł, że jej policzki oblał pąsowy rumieniec. - Miałam nadzieję, że uda mi się znaleźć wspólny język z Lizzie... - Panno Tyler - zganił ją delikatnie. - To nie pani wina,

- Oczywiście. Chodźmy, panno Stoneham. Mark wkroczył do wygodnego apartamentu w „Koronie” już dziesięć minut po tym, jak zostawił na placu Arabellę. Spodobał mu się wystrój - królujące pośrodku masywne łóżko z baldachimem i zdobiące sufit ciemne dębowe belki. Z przyjemnością zauważył też, że z okna widać wjazd do gospody, będzie więc miał ułatwioną obserwację. Już nie¬długo, pomyślał. Gospodyni, upewniwszy się, że niczego mu nie potrzeba, ukłoniła się sztywno i wyszła. Ten jegomość ma niecne plany, pomyślała. Gdyby mąż nie wspomniał, że markiz wie o wszystkim, powiedziałaby temu mężczyźnie, żeby poszukał sobie miejsca gdzie indziej. Ich zajazd zawsze był porządny. Gdy tylko kobieta wyszła, Mark otworzył okno i usiadł na parapecie. Lepiej być nie mogło, pomyślał. Z jadalni dobie¬gały hałasy, więc ewentualne krzyki z góry nie zostaną usłyszane. Zresztą kobiety zazwyczaj protestują dla zasady, mówią „nie” mając na myśli „tak”, i nie było wątpliwości, że po chwili dziewczyna ulegnie. Pozwolił sobie wybiec myślami naprzód i z uśmiechem wyobraził sobie ich spot¬kanie. W tym czasie Lysander i Clemency dotarli pod zajazd. Nie zajechali główną bramą, ale od razu udali się w stronę stajni. - Pokój znajduje się od frontu - szepnął markiz. - Wie pani, co robić? Sprawdź powiedzieć, że nigdy go nie zobaczył, nigdy nie przeczytał... - Nigdy się nie dowiedział, że stracił twoją miłość - potwierdził Scott. - To już niczego nie rozumiem. Powiedziałeś, że twój tata wyciszył całą sprawę, by ludzie myśleli, że Chad się potknął, że jego śmierć była tragicznym wypadkiem. Skoro nie chciał popełnić samobójstwa, skoro nie skoczył, to musiał to być wypadek! - To nie był wypadek - Scott zdawał sobie sprawę, że po latach wyrzutów sumienia Willow zasługiwała na to, by poznać najlepiej strzeżony sekret rodziny Galbraithów. - Miałaś rację, mówiąc, że Chad się zmienił. Tego lata zaczął zażywać narkotyki. Tamtej nocy, mimo wysiłków przyjaciela, który starał się go powstrzymać, skoczył z wieżowca Camden Tower. Wierzył,