Zapadła cisza. Milla nie potrafiła wytłumaczyć sobie, dlaczego

Willie nie wiedział, dlaczego, ale czuł, że ogarnia go przejmujący strach, taki sam jak zawsze, gdy był sam z Derrickiem. Nerwowo potarł ramię, to, które Derrick przypalał przed laty papierosami. - Willie, to są twoje papiery. Zobacz, jaka sterta. Nazbierało się tego trochę, synu. Dobrze, że Rex Buchanan i jego prawnicy zawsze znajdowali sposób, żeby wyciągnąć cię z więzienia. Zobaczmy, co tutaj mamy. Pijaństwo i bójka. Prowadzenie samochodu bez prawa jazdy. A to mi się nie podoba - jakaś mała dziewczynka poskarżyła się, że ją śledziłeś i zaglądałeś przez okno, ale oskarżenie wycofano. Pamiętasz to? Nazywała się Tammi Nichols. Pamiętasz ją? - Znowu się uśmiechnął. - Co tam robiłeś, Willie? Chciałeś sobie za darmo popatrzeć? - Nie. - Willie potrząsnął gwałtownie głową. - Lubisz patrzeć na rozebrane dziewczyny? Głuchy krzyk rozległ się w jego głowie. Przełykał nerwowo ślinę. To nie wróżyło nic dobrego. Nie kłam. Nie kłam. - Cholera, Willie, wszyscy to lubimy. To nie przestępstwo. O ile nie podgląda się tam, gdzie się nie powinno. - Oparł się na krześle, odchylił do tyłu i żuł gumę. - Chyba lubisz nagie dziewczyny. Naprawdę cię nie obwiniam, ale... - Przewrócił stronę. Williemu skręciły się ze strachu wnętrzności. - O, znowu. Następna dziewczyna. Mary Beth Spears. Powiedziała, że podglądałeś ją przez okno, kiedy była tylko w majtkach i w staniku. - Klasnął. - To ją bardzo zmartwiło. Widzisz, ona jest córką pastora. - Wilson zmarszczył brwi. - Widziałeś jej cycki, Willie? Williemu pociemniało w oczach i musiał przytrzymać się stołu, żeby nie spaść z krzesła. - To nie było miłe. Założę się, że pastor miał ochotę wygarbować ci skórę. Pokój wirował. - Te oskarżenia wycofano albo oddalono w ten czy inny sposób. - Wilson zamknął teczkę i odłożył ją na bok. - Gdyby było więcej zarzutów i jakieś poważniejsze, jak na przykład ukrywanie dowodów przestępstwa, utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwości, albo nawet udział w przestępstwie, nie wykupiłby cię z więzienia cały majątek Reksa Buchanana. Nie ma mowy. Nawet cała drużyna jego adwokatów nie dałaby rady wyciągnąć cię z więzienia. Pot ściekał Williemu po nosie i kapał na stół. Chłopak był tak przerażony, że trząsł się cały w środku. Myślał, że posika się w majtki. Nie poruszył się. Przywarł do stołu, żeby nie zemdleć. - Ale jeśli będziesz z nami współpracował i opowiesz nam to, co wiesz, są duże szanse, że stąd wyjdziesz. Zgadza się, Gonzales? - W zupełności - przytaknął kościsty mężczyzna. - Rozumiesz? Willie się nie poruszył. - Układ jest taki. - Przednie nogi krzesła Wilsona uderzyły o podłogę. Mężczyzna oparł się na łokciach. - Ty nam powiesz prawdę i stąd wyjdziesz. Okłamiesz nas albo będziesz milczał, to wsadzimy cię z powrotem do celi obok Bena. Nienawidzę kłamstwa, Willie. A ty, Gonzales? - Nie cierpię. - Więc nie należy nas okłamywać. Musisz być wobec nas szczery, Willie. Powiedz prawdę, a wypuścimy cię stąd. Willie z trudem przełknął ślinę. Miał ochotę splunąć. Gdzie jest Rex? Dlaczego pozwala, żeby ci mężczyźni zadawali mu wstrętne pytania? Detektyw wziął portfel i pomachał nim Willemu przed nosem. - No, dalej, chłopcze. Wszystko będzie dobrze. Musisz mi tylko wyjaśnić, jak to się stało, że ten portfel znalazł się w twojej kieszeni. - Cassidy Buchanan przyszła do pana. Słowa odbiły się echem w małym gabinecie, a Wilson smakował każde po kolei. Wiedział, że wróci. W zasadzie czekał na nią już od kilku godzin. Była dziennikarką, a plotki, że nieznajomy wkrótce zostanie zidentyfikowany krążyły już wszędzie. Wilson bardzo chciał się dowiedzieć, jakim cudem ci cholerni dziennikarze wiedzieli coś prędzej od niego, ale jak dotąd nie był w stanie wykryć ani zlikwidować przecieków ze swojego departamentu. Drzwi się otworzyły i weszła Cassidy. Wyglądała o wiele lepiej niż wtedy, kiedy widział ją ostatnio. Jej zarumienioną twarz okalały kasztanowe włosy, a z bursztynowych oczu biła wściekłość. Była po prostu cudowna. Wszyscy w mieście nazywali ją brzydszą siostrą, która nie umywa się do Angie Buchanan. T. John nie mógł sobie tego wyobrazić. Wstał. Dobrego zachowania nauczył się od matki, która pochodziła z Virginii. - Wie pan, kim jest mężczyzna, który leży w szpitalu? - Dzień dobry. - Wskazał jej krzesło po drugiej stronie biurka i usiadł. - Jeszcze nie, ale wkrótce się dowiem. - I nie powiedział mi pan tego? - A powinienem? - W końcu mnie też to dotyczy. Jestem żoną Chase’a. - Ale nic panią nie łączy z nieznajomym. Nie rozpoznała go pani. - Spalił się tartak mojego ojca! - I co z tego? - Położył nogę na biurku i oparł się na krześle. - Proszę posłuchać, pani Buchanan. Przywiozłem tu panią na przesłuchanie. Pojechałem z panią do szpitala. Miałem nadzieję, że pomoże nam pani w dochodzeniu, że 107 będzie pani z nami współpracować. Ale nie widzę żadnego powodu, dla którego miałbym pani cokolwiek mówić. Poza tym, jest pani dziennikarką. Codziennie wydaję oświadczenia dla prasy... - Nie interesuję się tym od strony zawodowej. Nie chodzi o artykuł. Chcę się dowiedzieć, kto spalił tartak i omal nie zabił mojego męża, - Właśnie tego usiłujemy się dowiedzieć. - Kto to jest? - Nie mamy pewności. Proszę się uspokoić. Niech pani usiądzie na krześle, a ja zrobię pani kawy. - Proszę sobie nie robić kłopotu. Niech mi pan tylko powie, jak się nazywa ten nieznajomy. - Wyglądała na zrozpaczoną, bardziej zrozpaczoną niż powinna, wziąwszy pod uwagę okoliczności. - Jak już powiedziałem, jeszcze nie wiemy. Jedno mogę pani powiedzieć - zdobyliśmy kluczową informację i wygląda na to, że tajemniczy mężczyzna zostanie zidentyfikowany. To może trochę potrwać, ale wkrótce się wszystkiego dowiemy. Uśmiechnął się, zadowolony z siebie. Sprawy przybrały lepszy obrót niż mógł przypuszczać. Jeszcze wczoraj bił głową w mur, a dzisiaj miał portfel, informację o umierającym mężczyźnie i zupełnie nowe spojrzenie na sprawę. Tak, układało się nieźle i jeżeli Floyd Dodds nie będzie miał się na baczności, to T. John wykopie go ze stanowiska, wygrywając następne wybory na szeryfa. - Dlaczego mi pan nie powie, co się stało? - Cassidy trochę się uspokoiła. Usiadła na krześle. Założyła nogę na nogę. T. John próbował nie zwracać uwagi na długą łydkę w błyszczących rajstopach z lycry. - Kiedy ustalimy tożsamość tego mężczyzny, sprawdzimy go i powiadomimy jego krewnych. Wtedy ogłoszę jego nazwisko. Do tego czasu pozostanie nieznajomym. Cassidy rozłożyła ręce. Jej wzrok spoczął na twarzy T. Johna. - Rozmawiał pan z moim mężem? - Z tego, co wiem, on nie mówi. - Ze mną rozmawiał. Mięśnie karku T. Johna napięły się. - Kiedy? - Wczoraj. Zmrużył oczy. - I co powiedział? - Niewiele więcej, niż to, że chce wyjść ze szpitala. - W tym stanie? - T. John prawie się roześmiał. Chase Buchanan znany był ze swego uporu. - Spytała go pani, kim jest tamten mężczyzna? - Twierdzi, że go nie zna, ani że z nim nie rozmawiał. - Myśli pani, że mówi prawdę? - Nie wiem, ale mam zaufanie do Chase’a. Od czasu mojej wizyty nie odezwał się do nikogo. Ani do moich rodziców, ani do lekarzy i pielęgniarek, które się nim zajmują. Nie jestem pewna, czy wiedzą, że on może mówić. Myślał szybciej niż ona. O wiele szybciej. - Uważa pani, że z nami nie będzie rozmawiał, ale jeżeli powiemy coś pani i pani mu to przekaże, to może zacząć mówić. - Możliwe. Uderzył butem o podłogę. - Pozwolę sobie zauważyć, że nie jest pani urzędnikiem stanu. - Nie sądzę, żeby chciał rozmawiać z policją. - Więc zostanie oskarżony o utrudnianie śledztwa. - Myśli pan, że go to obchodzi? Jest przykuty do szpitalnego łóżka, ma połamane ręce i nogi, twarz trzyma mu się na drutach, może nie widzi na jedno oko. W tej sytuacji chyba nie boi się więzienia. - Może jest sprytniejszy, niż się pani wydaje. - Nie, może jest sprytniejszy, niż się panu wydaje. - Jej usta zacięły się z wściekłości. - Niech tylko spróbuje go pan oskarżyć. Zatrudni zespół adwokatów, którzy znajdą odpowiednich lekarzy, a ci stwierdzą, że nie może mówić, bo stracił głos i że gardło zostało uszkodzone przez dym, śpiączkę czy coś innego. Potwierdzą też, że podawano mu środki przeciwbólowe i nawet jeżeli coś powiedział, to nie był tego świadomy. Ściągną ekspertów, którzy podadzą przykłady pacjentów, którzy mieli tyle obrażeń, że nie mogli mówić albo mówili od rzeczy. Chase rozmawiał tylko ze mną, więc tylko ja mogę zeznawać przeciwko niemu, a tego nie zrobię, bo jest moim mężem. T. John zdobył się na uśmiech, choć wcale nie było mu do śmiechu. - Usiłuje mnie pani przekonać, że jeżeli będę chciał przesłuchać pani męża, będę musiał zrobić to przez panią. - Nawet nie wiem, czy będzie jeszcze ze mną rozmawiał. Był wściekły. Gdyby chciał, mógłby postawić na swoim. Był pewien, że zdołałby przekonać Chase’a, żeby z nim porozmawiał bez pośrednictwa Cassidy, ale może rzeczywiście będzie lepiej, jeżeli posłuży się nią, a przy okazji zobaczy, jak dogaduje się z mężem. Czuł, że w ich związku jest coś nie tak. 108 - Przyprowadzę dzisiaj do szpitala jego matkę. - Najwyraźniej była zdenerwowana. - Nie będzie pani miała nic przeciwko temu, żebym przy tym był? - Oczywiście, że będę miała. Nie może pan do niego wejść, kiedy będzie tam Sunny. Ale potem - nic nie stoi na przeszkodzie. - Pani McKenzie, niezależnie od tego, co się pani wydaje, to nie pani prowadzi dochodzenie. - Pan nie rozumie, prawda? - Ledwie poruszała ustami. Na jej policzkach wystąpiły rumieńce gniewu. - Nie zależy mi na udowadnianiu, kto ma większą władzę. Staram się panu pomóc i mam nadzieję, że będzie pan wobec mnie uczciwy i uszanuje moje wysiłki. - Pochyliła się, opierając pewnie dłonie na krawędzi stołu. Wstała. - Chciałabym wiedzieć, kim jest mężczyzna, który leży na intensywnej terapii. Daję panu słowo, że nie znajdzie się to w mojej gazecie. Nie ufał jej, ale nie mógł nie zapytać. - Dlaczego to dla pani takie ważne? Coś błysnęło w jej oczach, jakiś ból, którego nie rozumiał. - To chyba jasne? Możliwe, że ten mężczyzna usiłował zabić mojego męża. - Przewiesiła torebkę przez ramię i wyszła, tak samo szybko, Jak wpadła do jego biura. Drzwi zamknęły się za nią z hukiem. - Cholera! - T. John otworzył górną szufladę biurka. Wyjął lekarstwo na nadkwasotę. Stracił całą pewność siebie. Cassidy Buchanan nie była jedynie ponętnym urozmaiceniem sprawy. Wysypał na dłoń cztery tabletki i włożył je do ust. Cały czas rzucała mu kłody pod nogi. Dlaczego? Rozgryzł lekarstwa i połknął je, popijając zimną kawą. Wstał, podszedł do okna i spojrzał na parking. Cassidy, której włosy płonęły w blasku słońca, otworzyła jeepa i usiadła za kierownicą. Domyślał się, że coś wie, ale nie mógł zgadnąć, co. Może wiedziała, kim jest nieznajomy, a może mąż powiedział jej, co robił w tartaku tamtej nocy? Jeżeli rzeczywiście mówił. To, że tak twierdzi Cassidy, nie znaczy wcale, że to prawda. Potrząsnął kubkiem z fasami. Jedno jest pewne: ona nie mówi wszystkiego, co wie. I raczej nie dlatego, żeby mieć dobry materiał do gazety. Nie. Chodzi o coś osobistego. Bardzo osobistego. Zastanawiał się, czy to nie ona wynajęła kogoś, żeby podpalił tartak i zabił jej męża. Dostałaby wtedy niezłe pieniądze z ubezpieczenia. Wszyscy, którzy znali małżeństwo McKenziech twierdzili, że ich związek się walił. Byli o krok od rozwodu. Wilson wyczyścił zęby językiem. Czy to jedynie zbieg okoliczności, że to podpalenie było podobne do tamtego sprzed lat, kiedy zginęła Angie Buchanan i Jed Baker? Czy w obu przypadkach podpalaczem był ten sam człowiek? A może... ten mężczyzna był przypadkową ofiarą? Może miał się spotkać z Chase’em McKenzie albo był w tartaku z innych powodów? Może to któryś z pracowników? Niezadowolony robotnik? Ktoś, kto chciał wykraść dokumenty z biura, w którym pracowali Chase, Derrick, czasami jego żona Felicity i księgowa? A może włóczęga? Albo sam podpalacz, który zniknął z miasta siedemnaście lat temu? T. John zmrużył oczy i zagryzł dolną wargę. Przyglądał się odjeżdżającemu z parkingu jeepowi. Może to Chase McKenzie spowodował pożar, żeby coś ukryć albo dostać pieniądze z ubezpieczenia, albo zabić tamtego faceta? Może mu ktoś przeszkodził i dał się złapać we własną pułapkę? A może, do cholery, cały ten pożar był tylko przypadkiem, a tych dwóch durniów w płomieniach po prostu dwoma dupkami, którzy mieli pecha? T. John nie wierzył w to ani przez chwilę. Niedobrze, że Rex Buchanan wyciągnął Williego, zanim ten się złamał. Willie nie powiedział wszystkiego, co wiedział. On też był przy pierwszym pożarze. Kolejny zbieg okoliczności? A może to Willie był podpalaczem? Powinien jeszcze raz przesłuchać Williego. Na pewno. A co do pani Buchanan, cóż, może nie zaszkodzi trochę ją podręczyć. Willie nie pamięta, gdzie był w czasie pożaru. Akurat. A Cassidy Buchanan siedziała sama w domu. Na pewno. A ja jestem kretynem. Odstawił pusty kubek na poobijany stary regał na dokumenty i wrócił do biurka. Usiadł na trzeszczącym krześle, otworzył dolną szufladę i wyciągnął dwie teczki. Jedną tak grubą, że musiała być przewiązana gumką, a drugą ledwie zaczętą. Pierwsza była pełna pożółkłych, od lat trzymanych w archiwach papierów i notatek oraz raportów, dotyczących nie rozwiązanej sprawy śmierci Angie Buchanan i Jeda Bakera. W drugiej, nowej teczce ze śnieżnobiałego kartonu były notatki i wydruki komputerowe dotyczące niedawnego pożaru w tartaku Buchanana. Intuicja mówiła mu, że między pożarami istnieje związek. Pamiętał, że w pierwszym śledztwie było wielu podejrzanych. Zagryzł dolną wargę. Bardzo źle, że pierwsze dochodzenie zakończyło się fiaskiem, że McKenzie zdążył uciec i nie udało się go przesłuchać. Z Briga był kawał drania. Zawsze sprawiał kłopoty. Gdyby zeznał, co miał wspólnego z pierwszym pożarem, wiele by się wyjaśniło. Ale go nie było. Pewnie nie żył albo siedział gdzieś daleko w więzieniu. Wilson jeszcze raz przejrzał dokumenty. Serce zaczęło mu mocniej bić, gdy zobaczył prawo jazdy nieznajomego mężczyzny. Z Alaski. To dosyć daleko. W latach siedemdziesiątych było to pustkowie. Facet mógł zaszyć się w dziczy... To nie może być tylko zbiegiem okoliczności. A może i jest? 109 Wcisnął przycisk telefonu i warknął, żeby przyszedł Gonzales. Po kilku minutach mężczyzna stanął w drzwiach. - Coś się wyjaśniło z Cassidy Buchanan? T. John potrząsnął przecząco głową. - Jeszcze nie, ale chcę ją mieć na oku. W ciemnych oczach Gonzalesa pojawił się błysk. - Masz coś? - Nie za wiele. Chase McKenzie mówi. Przynajmniej ona tak twierdzi. Ale tylko z nią rozmawia. Gonzales parsknął z niesmakiem. - Tak, to chyba bzdura. Ale sprawdzimy. Chciałbym porozmawiać z Williem Venturą. Może się zjawić z całą armią prawników, którzy będą próbowali zbić mnie z tropu, ale i tak chcę z nim porozmawiać. Gonzales się wzdrygnął. - Przyprowadzę go. - A potem... To niepewny trop, ale sprawdź w urzędzie meldunkowym Alaski, czy mają kogoś o nazwisku Brig McKenzie albo jakiegokolwiek białego mężczyznę około trzydziestki o nazwisku McKenzie. Sprawdź raporty z wypadków i numery rejestracyjne samochodów we wszystkich wypożyczalniach. - To może być długa lista. McKenzie to popularne nazwisko. - Wiem, wiem, ale zrób, co każę. - Myślisz, że nieznajomy to McKenzie? - Gonzales najwyraźniej w to nie wierzył. - Nie. - Wilson pstryknął palcami. - Powiedziałem, że to nic pewnego. Szansa jedna na milion. O Boże, to pewnie szukanie gruszek na wierzbie, ale sprawdź, żebyśmy mieli pewność. Sunny na nią czekała. Ubrana była w długą, czarną suknię. Przyprószone siwizną włosy miała spięte w ciasny kok przy karku. Siedziała na brzegu łóżka, trzymając torebkę na kolanach. - Cassidy - powiedziała ciepło, wyciągając rękę. Jej skóra była ciemna i gładka, bez jednej zmarszczki. Na prawym oku pojawiła się zaćma, ale Sunny nie zgadzała się na operację. Nie ufała lekarzom ze skalpelami i laserami. - Pomyślałam, że pewnie chcesz odwiedzić Chase’a. - Cassidy podeszła do niej i ujęła jej dłoń. - Nie mogłam się doczekać. - Wstała z trudem. Sunny miała gładką skórę i nie wyglądała na swoje lata, ale cierpiała na postępujący artretyzm. Przed laty zwierzyła się z tego Cassidy, bo nie mogła iść do lasu po zioła. Kupiła je w miejscowym sklepie ze zdrową żywnością, ale lekarz pozwolił jej zażywać tylko lekarstwa, które jej przepisał: tabletki z apteki, syntetyczne środki, wyprodukowane przez wielkie koncerny farmaceutyczne. Sunny nie wierzyła w medykamenty wymyślone przez człowieka i często nie zgadzała się na leczenie. Jej stare palce zacisnęły się na ręce Cassidy. - Coś jest nie tak. - Tak, był pożar i... - Nie, chodzi o coś innego - nie dawała za wygraną. Cassidy ścisnęło w żołądku. Uwolniła dłoń z uścisku Sunny. Nie chciała wierzyć w wizje teściowej, mimo że wyszła za mąż za mężczyznę, którego przepowiedziała jej Sunny. Choć wcale o tym nie myślała. - Weź laskę. - Podała starszej kobiecie laskę z ciemnego drewna, z rączką w kształcie głowy kaczki. - Możesz nie poznać Chase’a - ostrzegła ją Cassidy, gdy szły korytarzem, pomiędzy ścianami migdałowego koloru, na których wisiały pastelowe akwarele. - Znam moich synów. - Ale jego twarz... - Będę mogła go dotknąć, prawda? - Sunny czekała, aż uśmiechnięta blondynka z recepcji naciśnie guzik pod biurkiem i otworzą się automatyczne drzwi. Zamek ustąpił. Cassidy pchnęła szklane drzwi. - Jest cały w bandażach i może nie chcieć, żebyś go... - Jest moim synem. Mogę go dotknąć - powiedziała z uporem. - Chase to dobry chłopak - oznajmiła szybko, jakby chciała przekonać samą siebie. Cassidy zastanawiała się, jak często Sunny bije się z myślami, czy naprawdę syn, który zamknął ją w szpitalu psychiatrycznym, jest dobry. Zeszły wolno po schodach na parking, gdzie stał samochód Cassidy. Synowa otworzyła Sunny drzwi. Kilka minut później wyjeżdżały przez bramę. Sunny pomachała strażnikowi. - O co chcesz mnie zapytać? Wyczuła, że Cassidy ma wiele pytań, które nie dają jej spokoju. Wystarczył jeden krótki dotyk. - O... o nic. To nie było odpowiednie miejsce ani czas na wypytywanie ją o dawnych kochanków. O Reksa Buchanana. - Nie kłam. - Sunny uśmiechnęła się smutno i odgarnęła z twarzy kosmyk włosów. - Chcesz zapytać o twojego ojca. To było nieprawdopodobne - zupełnie jakby czytała w jej myślach. 110 - Dowiedziałaś się, że byliśmy kochankami. Powietrze w jeepie nagle zrobiło się ciężkie. - Tak. - Cassidy jakby nigdy nic włączyła się w sznur samochodów. - On ci powiedział? Na miłość boską, skąd ona to wie? Dłonie Cassidy nagle przykleiły się do kierownicy. Odkaszlnęła. - On... chyba nie chciał. - Najwyższy czas. Serce Cassidy łomotało jak oszalałe. Tak mocno, że ledwie mogła oddychać. - Powinnam była o tym wiedzieć, zanim wyszłam za Chase’a. Powinnam była wiedzieć, że miałaś romans z moim ojcem. - Chase wiedział. Cassidy omal nie straciła panowania nad kierownicą. Zaklęła pod nosem. - Wiedział? - Domyślał się. Nigdy się do tego nie przyznałam. - Na miłość boską, on o tym wiedział? - W głowie jej huczało. Dlaczego jej nie powiedział? Dlaczego? - Chyba raz widział u mnie twojego ojca. Chase był wtedy dzieckiem. Potem już bardziej uważaliśmy. W umyśle Cassidy kłębiły się pytania, których nie miała śmiałości zadać, i podejrzenia, których nigdy nie wypowie głośno. - Nie rozumiem... - Lucretia była oziębła. - Ale przecież mogłaś zajść w... to znaczy... - Zaszłam. Cassidy zamarła. Prowadziła bezmyślnie, automatycznie zwalniając na zakrętach, z przyzwyczajenia omijając nadjeżdżające z przeciwka samochody. Jej umysł był wyłączony, a działanie odruchowe. - Synem twojego ojca był Buddy. - Buddy? - powtórzyła zdziwiona. - A nie Brig? Sunny westchnęła łagodnie. - Brig był synem Franka. - Skąd wiesz? Sunny spojrzała na Cassidy z wyższością kobiety, która poczęła i urodziła dzieci. - Wiem. - O Boże. - Cassidy starała się oddychać głęboko i myśleć logicznie. I co z tego, że Sunny i Rex byli kochankami? To nic nie zmienia. Na szczęście nie była żoną przyrodniego brata. Nie popełniła kazirodztwa. Jej żołądek, tak znękany przez ostatnie dni, ścisnął się i odbiło jej się sokami żołądkowymi. - Nigdy nie dopuściłabym do tego, żeby Chase się z tobą ożenił, gdyby był twoim bratem. - O Boże, o Boże, o Boże - powtarzała Cassidy. Wjeżdżały do Prosperity. Cassidy opuściła szybę w nadziei, że do środka wpadnie trochę świeżego powietrza, które trochę rozjaśni jej w głowie. - Co się stało z Buddym? - Cassidy nie była pewna, czy chce znać odpowiedź. Mógł nie żyć, mógł być w zakładzie dla upośledzonych, mógł wegetować jak roślina, która nikogo nie rozpoznaje, nawet własnej matki. - Buddy jest bezpieczny. - Sunny dotknęła ramienia Cassidy delikatnymi palcami. - Mieszka ze swoim ojcem. - Co? Sunny zachichotała, jakby zadowolona, że jej synowa o niczym nie wiedziała. - Dorastałaś z Buddym. - Ale... - Wtedy do niej dotarło. Nagle ją olśniło. - Willie - wyszeptała. Jej wnętrzności ścisnęły się boleśnie. Dlaczego nie domyśliła się wcześniej? Dlaczego nikt w mieście się nie połapał? - Tak. - Sunny poczuła ulgę. Jej głos lekko zadrżał. - W końcu, po tych wszystkich latach, mogę do niego pojechać. - Ale dlaczego to ukrywałaś? Sunny wyjrzała przez okno. - Tak chciał twój ojciec. Po wypadku, kiedy Buddy o mało nie utonął w strumyku, okazało się, że nie będzie... normalny. Zbyt duże uszkodzenia mózgu na skutek niedotlenienia. Rex zaproponował, że się nim zaopiekuje, że da mu wszystko, co najlepsze. Mógł zapłacić rachunki, a mnie i Franka nie było na to stać... To wtedy Frank odszedł. Nie z powodu Briga, ale przez Buddy’ego. Wydawało się, że przeszłość jest dla niej jasna i oczywista. - Jak się dowiedziałaś, że Willie to Buddy? - Rex mi powiedział wiele lat później, kiedy Buddy był prawie dorosły. Rex dał mu na imię Willie. Oddał go do prywatnego zakładu i opłacił lekarza, który miał się nim zajmować. Szpital zamknięto, bo budynek został sprzedany grupie inwestorów, którzy zamierzali go zburzyć i wybudować pasaż handlowy czy coś takiego... - 111 Machnęła ręką, jakby to nie miało znaczenia. - Wtedy Rex postanowił, że Willie będzie mieszkał z wami. Był wtedy chłopcem, miał ze dwanaście lat. Ty byłaś małą dziewczynką. Na początku mieszkał z rodziną waszego parobka, Maca jakiegoś tam. Potem Rex dał mu pokój nad stajniami. I chyba tam już został. Cassidy nie mogła sobie przypomnieć, kiedy Willie pojawił się w domu rodziców. Odkąd pamięta, mieszkał z nimi, kręcił się przy stajniach, stodołach i przy basenie. - Czy moja matka o tym wie? Sunny zaprzeczyła ruchem głowy. - Nikt nie wie. Tylko Rex i ja. Nie wie nawet Buddy. Tego już było za wiele dla Cassidy. - Lepiej nie mów nic Chase’owi. Dopóki mu się nie poprawi. Sunny rzuciła jej pogardliwe spojrzenie. - Nigdy nie skrzywdziłabym żadnego z moich synów - powiedziała tak, jakby Cassidy jej nie rozumiała. - Nigdy. - To dobrze. Cassidy skręciła i wjechała na trzypasmową ulicę wiodącą do kliniki Northwest. Zastanawiała się, czy to już cała historia Buddy’ego McKenziego i Williego Ventury, czy jeszcze zostało coś w zanadrzu. Umysł Sunny sprawiał wrażenie trzeźwego, chociaż nie było tajemnicą, że często błądzi myślami i że czasami miesza fakty z fikcję. Ile to razy Chase niepokoił się o zdrowie matki? Zanim oddał Sunny do zakładu, nieustannie martwił się o jej bezpieczeństwo. Cassidy wysadziła teściową przy drzwiach wejściowych, zaparkowała samochód i dołączyła do niej przy recepcji. Wsiadły do windy i wjechały na drugie piętro. Cassidy zatrzymała się przed drzwiami sali, na której leżał mąż. Wiedziała, że będzie wściekły, że mu się sprzeciwiła i przywiozła jego matkę. - Chase? - Weszła cicho do pokoju, gdzie nieruchomo leżał mąż. Sunny była spięta. Zobaczyła syna i pewnym krokiem weszła do środka. - Słyszysz mnie? - spytała Sunny. Zdrowe oko, które było zamknięte, natychmiast się otworzyło. - Tak myślałam. Zmrużone oko spojrzało na Sunny, a potem oskarżycielsko na Cassidy. - Chciała cię zobaczyć - wyjaśniła Cassidy. - Dobrze się z tobą obchodzą? - Sunny podeszła do niego i chociaż Chase próbował się uchylić, dotknęła jego spuchniętych palców swoimi delikatnymi, badającymi rękami. Zamrugała, zamknęła oczy i wyszeptała coś w języku cherokee. Cassidy nie zrozumiała ani słowa, ale Chase chyba wiedział, o co chodzi. Spojrzał na matkę i złość zniknęła z jego twarzy. - Wyzdrowiejesz - powiedziała. - Trochę to potrwa, ale wrócisz do zdrowia. - Oczy starszej kobiety zaszły łzami. Puściła jego dłoń. - Martwiłam się o ciebie. Chase odwrócił wzrok i wpatrywał się w białą ścianę. Mięśnie jego twarzy były napięte, choć przez opuchliznę i poparzenia trudno było to dostrzec. Cassidy otworzyła drzwi. - Będę na dole w poczekalni. - Wiedziała, że nie powinna przeszkadzać matce i synowi. Nigdy tego nie robiła. Chase na to nie pozwalał. - Ja się zajmuję moją matką, ty się zajmuj swoją - powtarzał zawsze, gdy były jakieś problemy z Sunny. Wyglądało na to, iż uważa, że jest to jego obowiązek. Zawsze pojmował to w ten sposób, nawet zanim odszedł Brig. Cassidy przeszła przez pokój pielęgniarek i usiadła w małej poczekalni przy panoramicznym oknie. Był to dobry punkt obserwacyjny. Widziała też drzwi do sali Chase’a, więc mogła mieć Sunny na oku. Ona porozmawia z Chase’em później, bo musi mu powiedzieć, że T. John lada moment ustali tożsamość mężczyzny z intensywnej terapii. Wyjrzała przez okno i zobaczyła, że na parking wjeżdża samochód z Biura Szeryfa. Zatrzymał się przy drzwiach wejściowych i zamrugał światłami. Zastępcy szeryfa: Wilson i Gonzales otworzyli drzwi, wysiedli z samochodu i zamknęli je kopniakiem. Szybko wbiegli po schodach. Cassidy była zdenerwowana. Usiłowała się uspokoić. Tłumaczyła sobie, że nic się nie stanie, nawet jeżeli przyjechali, żeby przesłuchać Chase’a. Chciała go ostrzec, że wiedzą, że może mówić, tylko się do nich nie odzywa. Wolała jednak nie rozmawiać z nim przy Sunny. Teraz nie miało to już znaczenia. Spodziewała się najgorszego. Winda zatrzymała się z cichym sykiem, ale wysiadła z niej tylko para staruszków. Siwowłosy dziadek prowadził zgarbioną kobietę, która powoli dreptała przez korytarz. Mijały minuty. Pięć, dziesięć... Może Wilson wstąpił na oddział intensywnej terapii? Może przyjechał do szpitala z innego powodu. Przecież zdarzają się inne wypadki, którymi trzeba się zająć... Jednak Cassidy nie mogła pozbyć się wrażenia, że coś jest nie tak. Spojrzała na drzwi do pokoju Chase’a. Cały czas były zamknięte. Wyjrzała przez okno na parking. Samochód szeryfa stał przed wejściem. Oblizała wargi i próbowała wytłumaczyć sobie, że jest przewrażliwiona i że nie ma żadnego powodu do zdenerwowania... Ale dziennikarska intuicja mówiła jej coś innego. Coś się stało. Coś poważnego. Mogłaby się założyć o wszystkie pieniądze, jakie ma, że chodzi o pożar. Winda zatrzymała się 112 ponownie. Tym razem wysiadł z niej lekarz z surowym wyrazem twarzy. Cassidy nie mogła znieść niepewności ani minuty dłużej. Podeszła do pokoju pielęgniarek. - Ja tylko na chwilę wrócę do samochodu - okłamała bez mrugnięcia okiem pulchną blondynkę przy biurku. - Mogłaby pani poprosić moją teściową, jest teraz w pokoju dwieście dwanaście u Chase’a McKenziego, żeby tu na mnie poczekała? Za momencik wracam. - Oczywiście. - Pielęgniarka nawet nie podniosła głowy. - Dziękuję. - Cassidy przeszła przez korytarz do windy. Po kilku sekundach znalazła się przed oddziałem intensywnej terapii. Zastanawiała się, jak może się dostać do środka bez obstawy. Gdy wyciągała rękę po telefon, który łączył bezpośrednio z pokojem pielęgniarek, nagle drzwi się otworzyły. Z oddziału wypadł Wilson, żując zawzięcie gumę. Był wściekły. Tuż za nim wybiegł Gonzales. Wilson schował okulary słoneczne do kieszeni koszuli i zmierzył Cassidy ciemnymi oczami z taką złością, że cofnęła się o krok i odwiesiła słuchawkę. - Proszę, proszę, kogo my tu mamy. - Wilson nie ukrywał sarkazmu. - Wygląda na to, że pojawia się pani wszędzie tam, gdzie są kłopoty. - Kłopoty? - powtórzyła, czując, że ziemia zaczyna jej drżeć pod nogami. T. John przeczesał ręką krótkie włosy i westchnął. - Ten człowiek tutaj - wskazał kciukiem na wahadłowe drzwi za nim - nie przeżył. Tajemniczy facet umarł dwadzieścia minut temu. 16 Nie! Nie! Nie! Cassidy nie mogła uwierzyć, że Brig umarł. Chociaż przez lata powtarzała sobie, że odszedł z tego świata, w głębi duszy wierzyła, że żyje i że któregoś dnia znowu go zobaczy. Kiedy dowiedziała się o nieznajomym z intensywnej terapii, który trzymał w rękach medalik świętego Krzysztofa, jej wyobraźnia zaczęła pracować i Cassidy nabrała przekonania, że to Brig. - O Boże - wyszeptała. Łzy napłynęły jej do oczu. - Hej, nic pani nie jest? - Głos zastępcy szeryfa dobiegał jakby z oddali i był przytłumiony. - Chyba mi tu pani nie zemdleje? - Nie. - Jej własny głos też brzmiał dziwnie. Otarła ręką czoło i oparła się o ścianę. Zrobiło jej się ciemno przed oczami. - Może zawołać pielęgniarkę? - Nic mi nie jest - sapnęła, nadal oszołomiona. Wilson przyjrzał się jej dokładnie. - Powie mi pani, co o nim wie? - O mężczyźnie z intensywnej terapii? - Pokiwała przecząco głową. - Nic nie wiem. - To dlaczego kiedy się pani dowiedziała, że nie żyje, wyglądała pani, jakby zobaczyła ducha? Co tu się dzieje? - Ja... Miałam nadzieję, że on przeżyje. Chciałam z nim porozmawiać i dowiedzieć się, co się stało. - W jej myślach cały czas przewijały się obrazy Briga. Minęło tyle lat, a ona pamiętała go tak wyraźnie, jakby była z nim wczoraj. - Chyba powinniśmy o tym powiedzieć pani mężowi. O, Boże! - On z nami nie rozmawia. Nie powiedział ani słowa, ale jestem przekonany, że wszystko słyszy. Może to rozwiąże mu język. - Teraz jest u niego matka... - Odruchowo chwyciła Wilsona za ramię. - Proszę mu nic nie mówić, dopóki nie porozmawiają panowie z lekarzem. Nie chcę, żeby Chase’owi się pogorszyło. - O niego się nie martwię. Martwię się o panią. - Zaraz mi przejdzie - skłamała. Zamrugała, żeby się nie rozpłakać. - Po prostu jestem wstrząśnięta. Panowie wybaczą. T. John przyglądał się, jak kobieta usiłuje się pozbierać. Zadziwiające, jak szybko potrafiła się zmienić. Przed chwilą miał wrażenie, że wpadnie w rozpacz, a tymczasem wyprostowała się, otarła łzy i uśmiechnęła się do niego smutno. Potem zniknęła w windzie. - Ona coś ukrywa - powiedział Wilson do Gonzalesa. - Sięgnął do kieszeni po pierwszą paczkę cameli, jaką kupił od miesięcy. - Ale co? - O ile nie myli mnie intuicja, ona wie, kim był nieznajomy. - A ty nie wiesz? - Nie mogę tego udowodnić. Dopóki nie dostaniemy wiadomości z Alaski. - T. John odwinął celofanowe opakowanie papierosów. Wyjął jednego, ale go nie zapalił. Trzymał go w ręce, wpatrując się w drzwi windy. Przechodziły obok niego pielęgniarki, lekarze i odwiedzający, ale on ich nie zauważał. Myślami był przy Cassidy Buchanan McKenzie i tajemnicach, których tak zazdrośnie strzegła. 113 Dowie się, co tu jest grane. To może potrwać i będzie trzeba trochę pogrzebać, ale się dowie. - Skontaktuj się z lekarzem Chase’a McKenziego - chyba się nazywa Rick albo Richard Okano - i dowiedz się, czy możemy porozmawiać z jego pacjentem. Podniósł papierosa pod nos i wciągnął zapach świeżego tytoniu, ale zobaczył, że jego rękom bacznie przygląda się pielęgniarka, która tylko czekała na to, żeby odważył się zapalić. Zobaczył na ścianie przy dyżurce pielęgniarek informację o zakazie palenia. Tak, tutaj nie wolno palić. Dobrze, że rzucił palenie. - Trzymajcie ciało w kostnicy, dopóki ktoś się po nie nie zgłosi. I sprawdź, dlaczego tak się grzebią na Alasce. - Załatwione - odpowiedział Gonzales. - I jeszcze zdjęcia. Chcę mieć wszystkie zdjęcia Briga McKenziego, jakie uda ci się zdobyć. - Zastanowił się przez chwilę. - Chcę też porozmawiać ze wszystkimi starymi mieszkańcami miasta. Muszę się dowiedzieć, jakie plotki krążyły siedemnaście lat temu. - Wpatrując się w drzwi windy, wyobraził sobie Cassidy jako niesforną nastolatkę, małolatę, nie dorównującą urodzie starszej siostrze. - Muszę się dowiedzieć, co działo się w rodzinie Buchananów i McKenziech. Dlaczego Lucretia Buchanan popełniła samobójstwo, dlaczego Frank McKenzie się ulotnił i co było między Brigiem McKenziem a Angie i Cassidy Buchanan. Wiem, że się pobił z Jedem Bakerem, który zginął w pożarze. Trzeba to wszystko sprawdzić. - Jeszcze coś? - spytał Gonzales. - Tak. Dowiedz się, gdzie przez cały ten czas był Chase McKenzie. Podobno był dobrym synkiem, takim, co to się troszczy o mamusię, chodzi do szkoły i haruje jak wół. Ale coś mi tu nie pasuje. - Myślisz, że kłamie? - On nic nie mówi, ale tak, myślę, że kłamie. Wszyscy kłamią jak z nut. Ale po nitce do kłębka. Musimy tylko pociągnąć za sznurek. Warto zacząć od Williego Ventury. On nie umie kłamać. Cassidy szła na nogach jak z waty. Nie było żadnego dowodu, że to Brig leżał na intensywnej terapii. Nie miała więc powodu, żeby wierzyć, że on nie żyje. Jednak piekło ją w żołądku, a w sercu czuła pustkę, gdy wracała do pokoju Chase’a. - Pani McKenzie... - Dyżurna pielęgniarka była najwyraźniej zmartwiona. - Pani McKenzie, próbowałam panią znaleźć. O Boże, co znowu? Cassidy stanęła. - Tak? Coś się stało? - Dostrzegła troskę w ciemnych oczach kobiety. - Mój mąż... - Wszystko w porządku. Nie chodzi o niego. Chodzi o pani teściową. - O Sunny? - Przeraziła się śmiertelnie. - Tak. - Pielęgniarka rozłożyła ręce. - Nie ma jej z panią? - Nie, została tutaj, pamięta pani? - O Boże. Musiała się wymknąć z sali, gdy roznosiłam lekarstwa pacjentom, a druga pielęgniarka zajmowała się kimś innym... - Chwileczkę. - Cassidy nagle rozjaśniło się w głowie. - Chce mi pani powiedzieć, że jej tu nie ma? Że nie ma jej w szpitalu? - Nie wiem, czy nie ma jej w szpitalu. - Pielęgniarka o ziemistej cerze usiłowała się bronić. - Ale w tym skrzydle, na tym piętrze jej nie ma. - Jest pani pewna? Usta kobiety ułożyły się w prostą linię. - Tak, pani McKenzie, ale na pewno musi być gdzieś w pobliżu. - Czy ktoś sprawdzał w łazienkach? - Nie, ale... Serce Cassidy waliło jak oszalałe. Sunny nie mogła uciec. Nie mogła odejść daleko. Przecież chodzi o lasce. - Ona musi gdzieś tu być. Sprawdzę w samochodzie i w poczekalniach. Nich ktoś się rozejrzy po szpitalu, bo może się zgubiła... - powiedziała Cassidy, biegnąc korytarzem do drzwi. Ani przez moment nie wierzyła, że Sunny poszła do jeepa, ale dla pewności poszła sprawdzić. Na dworze świeciło słońce. Gorące promienie padały na chodnik i rozmiękczały asfalt. Jeep stał tam, gdzie zaparkowała go Cassidy. Już miała wracać do szpitala, gdy dostrzegła kartkę, zatkniętą za wycieraczkę. Wyciągnęła ją i przeczytała napisane ołówkiem zdanie: Nie martw się. Duchy są ze mną w mojej wędrówce. Całuję. Sunny. Cassidy oparła się o błotnik i wpatrywała się w oślepiająco biały papier. Na odwrocie znajdowała się reklama sprzętu ogrodniczego. Była to ulotka, którą przed chwilą rozrzucono na parkingu. - Boże, pomóż jej. - Osłoniła ręką oczy i przemierzyła wzrokiem morze samochodów. Dokąd ona mogła pójść? I dlaczego? Co za diabeł ją gna? Chase miał rację - pogorszyło jej się. Myśli, że odbywa wędrówkę, jak jej przodkowie. Chase się wścieknie, kiedy się dowie. Nie chciał, żeby Sunny go odwiedziła. Skończyło się tak, że uciekła. Może zrobić krzywdę sobie albo innym. Cassidy kopnęła z wściekłości oponę. Powoli przeszła między rzędami 114 http://www.panelepodlogowe.net.pl wbitymi w grunt palikami. Najpierw długo i głośno klął, potem usiłował negocjować. Teraz już tylko błagał jękliwym głosem. Diaz zadawał pytania, wciąż tym łagodnym, spokojnym tonem. Odpowiedzi Pavona sprawiały, że Rip miał szczerą ochotę zwymiotować. Bandyta opowiedział im wszystko: o dzieciach, którymi handlowali jak bydłem, o zasadach działania gangu przemytników, o roli Susanny w tym wszystkim. Poznali nazwisko kobiety z Nowego Meksyku, która pracując w ratuszu małego miasteczka, kradła blankiety aktów urodzenia, po czym zajmowała się an43 351 ich wypełnianiem. Porwane dzieci dostawały nowe nazwiska i w ten

urodzeń w jakimś hrabstwie. Lewych certyfikatów mogło być około kilkuset rocznie. A w hrabstwie, w którym leżało duże miasto z dynamicznie zmieniającą się populacją, taka fluktuacja byłaby zgoła niemożliwa do wychwycenia. Z drugiej strony, duże miasta miały systemy komputerowe w ratuszach już dziesięć lat wcześniej. Bardziej prawdopodobne zdawało się więc małe wiejskie hrabstwo, którego nie Sprawdź fanaberiami chłopca, dla niego liczyło się, na ile syn może pomóc w robocie. Nie rozczarował się, więc urządzało go to w stu procentach. Ale to z jego ojcem, czyli ze swoim dziadkiem, Diaz naprawdę znalazł wspólny język. Jego abuelo był cichy i niewzruszony niczym głaz. Wolał patrzeć, niż brać udział, a granice swojego prywatnego, duchowego świata otoczył grubym murem. Większość Meksykanów była hałaśliwa, przyjacielska i otwarta. Dziadek Diaza był zupełnie inny: dumny i zamknięty w sobie, a srogi i bezlitosny, gdy ktoś nadepnął mu na odcisk. Mówiono, że płynie w nim aztecka krew. Pewnie to samo twierdziły o sobie tysiące ludzi. Ale abuelo Diaza nigdy się tym nie chwalił, to inni tak mówili. W ten sposób wyjaśniali sobie dziadka. A potem również samego Diaza. Chłopak starał się nie stwarzać problemów. Uczył się dobrze