rozkwitnąć równocześnie ze wschodzącym słońcem. Nie mógł wyjść z podziwu, że choć wciąż jest taka sama, to

- Dorośli chyba dlatego są dziwni, bo myślą, że z czasem przestają być dziećmi - kontynuował swą opowieść Mały Książę. - Ale kiedy on narysował mi słonia połkniętego przez węża boa, to wiedziałem, że potrafi narysować baranka. - I wtedy stał się twoim przyjacielem? Mały Książę przez chwilę milczał i pogrążony w rozmyślaniach rysował coś palcem na piasku. Później dodał: - Powiedział mi, że jest lotnikiem, bo lata samolotem. I że musi naprawić swój samolot, bo to jest dla niego sprawa życia lub śmierci... Potrafi jednak narysować mi mojego baranka... Mały Książę nie powiedział już nic więcej o swoim spotkaniu z Pilotem na pustyni. Róża jednak rozumiała, dlaczego Pilot stał się przyjacielem Małego Księcia. Sprawił to entuzjazm Pilota, który pozbawiony wszystkiego i zdany tylko na siebie, znowu wzbił się w przestworza będąc jednocześnie dorosłym i dzieckiem. Będąc dorosłym dzieckiem. Róża wiedziała, że dręczące Małego Księcia pytanie "Dlaczego dorośli są tacy dziwni" złagodziła satysfakcja, iż: "Dobrze, że nie wszyscy dorośli są dziwni..." Róża postanowiła pocieszyć Małego Księcia i na moment zagłębiła się w siebie. Po chwili powiedziała do Małego Księcia: - Mam dla ciebie miłą wiadomość. Twój znajomy Pilot wciąż myśli o tobie i właśnie wypatruje na niebie naszej planety... Twarz Małego Księcia rozjaśniło ożywienie w oczach i uśmiech: - I pewnie wciąż się martwi, czy baranek nie zjadł ciebie... "Nie chcę już pić. Potrzebuję przyjaciela. Przyjedź." - choć pod tymi słowami był bardzo nieczytelny podpis, Mały Książę nie miał wątpliwości, że list, doręczony mu przez wędrowne ptaki, był napisany przez Pijaka. Ponieważ http://www.pan-okulista.edu.pl/media/ - Przyjeżdża pan do mnie, opowiada mi straszne rzeczy, a gdy zaczynam zadawać pytania, odpowiada pan: „Czy to ma jakieś znaczenie?" - Zmrużyła oczy i zmierzyła go zim-nym spojrzeniem. - Moja matka nie zawiadamia mnie o śmierci siostry, ta nie informuje mnie o urodzeniu dziec¬ka, nikt przez lata nie utrzymuje ze mną kontaktu. I nagle zjawia się pan z żądaniem podpisania jakichś papierów. Cze¬mu nagle moje zdanie stało się takie ważne? Mark zaczynał przeczuwać, że to będzie trudniejsze, niż przypuszczał. - Lara wyznaczyła panią na prawną opiekunkę dziecka w razie jej śmierci. Gdyby Henry przebywał dalej w Broitenburgu, nie byłoby problemu, ale on jest w pani kraju, a prawo australijskie nie pozwala mi zabrać dziecka do jego ojczyzny bez pani zgody. Przez długą, bardzo długą chwilę Tammy patrzyła na niego bez słowa, bez ruchu, niemal bez mrugnięcia powieką. Następnie zdjęła z siebie uprząż, wyjęła z kieszeni krótko¬falówkę i włączyła ją. - Doug? Właśnie się dowiedziałam, że moja siostra nie żyje, a jej dziecko zostało samo w Sydney. Muszę tam je¬chać. Natychmiast. Zostawię wszystko na miejscu. Zabie¬rzesz moje rzeczy z powrotem do obozu? Krótkofalówka zatrzeszczała i Mark usłyszał męski głos. Nie rozróżniał słów, ale bez trudu zorientował się, że rozmówca panny Dexter był poważnie zaniepokojony i zatroskany. - Tak, to ten człowiek, któremu wskazałeś drogę. Nie, nie znam go, ale to, co mówi, brzmi wiarygodnie. Nie mam wyjścia, muszę jechać - odpowiedziała Tammy. - Nie mam pojęcia, kiedy wrócę, na razie niech Lucy zajmie się moim drzewem. Ona będzie wiedziała, co dalej z nim zrobić. Będę w kontakcie. Położyła krótkofalówkę i uprząż pod drzewem i zarzu¬ciła na ramię wysłużony plecak. Ani śladu zdenerwowania, wahania czy jakichkolwiek wątpliwości. Każdy jej ruch był celowy i świadczył o determinacji. - Podobno jedzie pan do Sydney, tak? - spytała rze¬czowo. - Proszę mnie zabrać ze sobą. - Po co? - To chyba oczywiste - niemal warknęła. - Mam sio¬strzeńca i jestem jego prawną opiekunką... - On pani nie potrzebuje. Zatkało ją.

Do siódmej zostało jeszcze pół godziny. Tammy wzięła prysznic, umyła włosy, przebrała się w zapasowe dżinsy i prostą bawełnianą bluzkę - w plecaku nie miała nic innego - a potem wyjęła zaadresowaną do siebie kopertę i otwo¬rzyła ją. List napisała Lara. Gdyby Tammy wiedziała o wszyst¬kim wcześniej, nie poprzestałaby na zajęciu się Henrym, lecz spróbowałaby wkroczyć do akcji i uratować siostrę. Niestety, list przeleżał całe cztery miesiące w walizce... Kiedy rozległo się pukanie, Tammy miała ochotę roz¬szarpać księcia i całą jego rodzinę. Gotując się ze złości, szybko podeszła do drzwi, otworzyła je gwałtownym ru¬chem i... na widok stojącego za nimi mężczyzny na moment zapomniała o wszystkim. Jego Wysokość książę Broitenburga w galowym stroju prezentował się zabójczo, ale zwyczajny Mark w dżinsach i rozpiętej pod szyją koszuli wyglądał jeszcze atrakcyjniej. Teraz nie był już gładko uczesany, uroczo potargane włosy opadały mu kosmykami na czoło, niebieskie oczy patrzyły pogodnie, a na opalonej twarzy widniał uśmiech, jakiemu żadna kobieta nie mogłaby się oprzeć. Dzielił ich tylko jeden krok i Tammy miała nieprzepartą ochotę ten krok zrobić. - Czy Henry już zasnął? - spytał Mark. Sprawdź - Najlepsze miejsce na ziemi, co? - Aha. - Ale dlaczego? - Bo ludzie zadają ból, zdradzają, odwracają się plecami. Nie ma sensu się angażować, to zawsze kończy się cierpie¬niem. Weź mnie i Larę... - Jednak znów jesteś gotowa zaryzykować, tym razem z Henrym. - Nie mam wyjścia. Ty nie umiałbyś się nim zająć, nawet z pomocą przyjaciółki. - Ingrid akurat nie przepada za dziećmi. Zresztą, to taka dość przelotna znajomość, nic poważnego. A Henrym po¬trafię zająć się sam. Tammy popatrzyła na siostrzeńca, który zawzięcie ssał ucho swojej nowej zabawki. Jeśli tak dalej pójdzie, to miś straci uszy jeszcze przed Singapurem, pomyślała Tammy i przeniosła spojrzenie na Marka. - Naprawdę umiałbyś zaopiekować się dzieckiem? - Oczywiście - odparł z absolutną pewnością siebie. - No to świetnie! - Nim zdążył się zorientować, co się święci, posadziła mu Henry'ego na kolanach. Jego Wysokość w ułamku sekundy wpadł w popłoch. - Hej, co ty robisz? - zaprotestował gwałtownie.