na każdą próbę, na każdą mękę się zgodził, bylebym znów mógł poczuć się... – chciał

swymi owczymi oczyma i rozłożył ręce. – Tak, to chyba niezupełnie zdrada... Chociaż ja o takiej miłości wiem niewiele... Pan Feliks przez całe życie nie cierpiał mazgajów, ale ten dziwak, nie wiadomo dlaczego, ogromnie mu się podobał. Do tego stopnia, że – rzecz niewiarygodna! – pułkownikowi nagle zupełnie odechciało się podchodzić rozmówcę, co go zresztą samego zdziwiło. Zamiast wypytać idealnego informatora o podejrzanego (a doktor Korowin mimo wszystko znalazł się u Lagrange’a na specjalnej liście), policmajster nagle zaczął mówić w zupełnie niewłaściwym sobie stylu. – Drogi panie, niech pan posłucha, jestem tu na wyspie drugi dzień... To znaczy, ściśle mówiąc, dopiero pierwszy, bo przyjechałem wczoraj wieczorem... Dziwne to miejsce, do niczego niepodobne. Czego tylko człowiek dotknie, czemu tylko się przyjrzy – wszystko rozpływa się jak mgła. Pan przecież jest tu już od dawna? – Trzeci rok. – Czyli przywykł pan. Proszę mi powiedzieć otwarcie, bez obsłonek, co pan o tym wszystkim myśli? Ostatnie słowa, nieokreślone i nawet dziwne w ustach człowieka nawykłego do jasnych sformułowań, pułkownik uzupełnił równie niejasnym gestem, obejmującym jakby klasztor, miasto, jezioro i coś jeszcze. Rozmówca minio to doskonale go zrozumiał. – Pan o Czarnym Mnichu? http://www.gabinety-stomatologiczne.edu.pl nie ma straszniejszego miejsca niż takie, gdzie dawniej była błogość, ale się wytarła: opuszczony kościół, zbezczeszczony cmentarz, a już tym bardziej – przynosząca niegdyś zbawienie pustelnia. Wśród braci i miejscowej ludności nasila się przekonanie, że Orędownika trzeba posłuchać i pustelników z Rubieżnej wywieźć, bo inaczej Czarny Mnich rozzłości się jeszcze bardziej. Archimandryta przeszedł cały Kanaan z procesją i chatynkę pławowego pokropił wodą święconą, ale i tak w to miejsce nikt teraz nie chodzi. Ja, nawiasem mówiąc, zajrzałem tam (co prawda rankiem, przy słonecznym świetle). Widziałem sławetny krzyż wydrapany na szkle. Nawet dotknąłem go palcem. Proszę tylko nie myśleć, czarodzieju Merlinie, że rycerz twój na dobre się spietrał. Jestem gotów rozpatrzyć wersję, iż wszechświat nie jest wyłącznie materialny, nie oznacza to jednak kapitulacji, lecz zmianę metodyki. Bodajże trzeba będzie zdjąć jedną zbroję i włożyć inną. Ale poddawać się nie zamierzam i

– Zawołał do mnie: „Mateczko, nieszczęście! On już tu jest! Gdzie władyka?” Przy słowie „nieszczęście” Mitrofaniusz ze zrozumieniem pokiwał głową, jakby dziś, tego bezmiernie długiego dnia, który w żaden sposób nie chciał się zakończyć, nie liczył na nic innego. Skinął palcem na oberwanego, zakurzonego zwiastuna (samo jego zachowanie, a także wykrzyczane przezeń słowa świadczyły jasno, że ów mnich, który przyleciał tu nie wiadomo skąd, jest właśnie zwiastunem, i to z tych niedobrych): ano wejdź tu na górę. Sprawdź tego zwyrodnialca, dopóki nie pojmiesz, co ciebie z nim łączy. Więc myśl, Podhorecki, myśl. Morderca, który urządza sobie trupią iluminację, to dobre na powieść w odcinkach, ale to jest Paryż Ludwika Filipa. Rozumiesz? Tu się robi pieniądze, a śmierć ukrywa w schludnych domkach, takich jak ten. Po co gadać o śmierci? Śmierć to żaden zysk! Chyba się zagalopowałem, myśli Lang, patrząc z niepokojem na Podhoreckiego i Bergsona. Do rzeczy komisarzu, do rzeczy. – Wiem, że nie zrobisz żadnego głupstwa.