– Ale dziecko! Rick, będziemy mieli dziecko!

– To, co sam mówił. Zdjęcia, sfałszowany akt zgonu, zapiski o srebrnym chevrolecie z przeterminowaną przepustką ze szpitala świętego Augustyna i pytania o Ramonę Salazar, kolejną nieboszczkę. – Zaciągnął się, wypuścił ustami kłąb dymu. – Czyli nic, jeśli mnie pytasz. Niestety nic, co wskazywałoby na związek między jego przyjazdem a zabójstwem sióstr Springer. W każdym razie niczego takiego nie znalazłem. – Bledsoe zdusił obcasem niedopałek marlboro, wyjął z kieszeni okulary przeciwsłoneczne, włożył je. – Pytanie tylko, skoro to nie Bentz morduje, to kto? Ta kobieta, która go prześladuje? – Może. – Jedyny wymierny efekt poszukiwań Bentza to te numery rejestracyjne i chevrolet zarejestrowany na Ramonę Salazar. – Chciałbym odnaleźć ten wóz – mruknął Hayes. – A ja wolałbym kierowcę – poprawił Bledsoe. – Bo właścicielka nie żyje. Ciekawe, kim się okaże tajemnicza fanka Bentza. Mówił, że Lorraine Newell wczoraj do niego dzwoniła, twierdziła, że widziała sobowtóra Jennifer. Sprawdzamy połączenia, ale jest za sprytny, żeby kłamać w takiej sprawie. Więc w jaki sposób morderca to zorganizował? – Może już tam był. Może to pułapka, żeby zwabić Bentza. – Kazać Newell zadzwonić, a potem ją sprzątnąć? – Twierdzi, że ktoś sobie z nim pogrywa. – Pogrywa? Delikatnie powiedziane. Ktoś sobie z niego robi niezłe jaja. Hayes nie mógł się nie zgodzić. Rozluźnił krawat i spojrzał na sznur samochodów. http://www.fuhmalepszy.pl/media/ drgnęła. – Nie mam pojęcia. Bentz nie wytrzymał. – Mam dosyć bzdur, jasne? Gdzie, do cholery, jest moja żona? – Na twoim miejscu powiedziałbym mu – poradził Montoya. Oparła dłonie na biodrach. – Aleja nie wiem. – No to się skup – syknął Bentz. – Zlituj się – żachnęła się. – Co to jest, tekst z tandetnego westernu? Z wyższego poziomu zjeżdżał samochód, mercedes. Kobieta za kierownicą, Murzynka w barwnej chuście na głowie, zobaczyła broń w dłoni Montoi, przyspieszyła i sięgnęła po telefon. Dzwoni po policję, pomyślał Bentz. – Zaraz będzie tu LAPD – oznajmił z lodowatym spokojem. – Zapewniam cię, że potraktują cię lepiej, jeśli powiesz, gdzie jest moja żona. I to natychmiast. – Kiedy ja nie wiem. – Jada ściągnęła brwi. Odprowadzała wzrokiem znikającego

Dopił kawę, zadzwonił do Montoi i nagrał wiadomość z prośbą o kontakt. Rozejrzał się po małej knajpce; goście tłoczyli się przy niedużych stolikach, zajmowali miejsca w miękkich fotelach przy oknach. Trójka nastolatków, chłopak i dwie dziewczyny, leniwie sączyła czekoladowe napoje zwieńczone ogromną czapą bitej śmietany. Nie przerywając ani na chwilę rozmowy, cała trójka błyskawicznie wystukiwała SMS-y. Na szczęście nigdzie nie widział pierwszej żony – ani jej ducha. Sprawdź 90 Jaką poda wymówkę? Jak ukryje zapach seksu, alkoholu i innej kobiety? Skurwiel, zanim wróci do domu, zatrzyma się pewnie w motelu, ogoli, weźmie prysznic i obmyśli jakieś kłamstwa. Zresztą niewykluczone, że żona już wie. Może tylko nie chce spojrzeć prawdzie w oczy, nie dopuszcza myśli, że mąż zrobił skok w bok. Dwa snopy światła zalały zarośla i Atropos zamarła z bijącym sercem. Ale on jej nie widział, uciekał w pośpiechu. Zawarczał silnik i luksusowy samochód ruszył z kopyta, mężczyzna zacisnął dłonie na kierownicy, cofnął pośpiesznie i zazgrzytał kołami na żwirze. Sugar stała w drzwiach w rozchylonym szlafroku, z resztkami szminki na ustach. Uniosła rękę i zastygła w daremnym oczekiwaniu na jakiś gest z jego strony. Może pośle jej całusa? Żałosna, niedopieszczona cipa. Nie wiedziała, że jego już tu nie ma, że właśnie obmyśla alibi, gotów natychmiast zmyć z siebie najmniejszy ślad jej zapachu i dotyku. Cała ta scena przyprawiła Atropos o mdłości. Ale niedługo to się skończy. Dni i miłosne noce Sugar są już policzone. Atropos sięgnęła do kieszeni i poczuła nić - życie Sugar jest odmierzone i wkrótce zostanie przecięte. To tylko kwestia dni. Atropos, zadowolona z siebie, już chciała wracać do samochodu, kiedy usłyszała głos Sugar. - Chcesz wyjść? Atropos przeszły po plecach ciarki. - No, chodź... - Sugar otworzyła szerzej drzwi i z przyczepy wyskoczył pies. Ogromna bestia o mocnym karku i potężnej piersi. Cholera! Atropos zamarła. Pies uniósł nos i zaczął węszyć. Wstrzymała oddech. Pies zawarczał. Gapił się w jej stronę. O, nie, tego nie było w planie. Atropos sięgnęła powoli do kieszeni i zacisnęła palce na nożyczkach chirurgicznych. - Caesarina! Szybko! Wysikaj się i chodź! - Sugar stała niecierpliwie w drzwiach, przytrzymując ręką poły szlafroka. Bestia spojrzała na Sugar, pochyliła głowę, znów warknęła i ruszyła w stronę krzaków. - Caesarina, stój! Serce uciekło Atropos w pięty. Niedobrze... Cała spocona znów sięgnęła do kieszeni. Znalazła komórkę i wcisnęła klawisz z zaprogramowanym numerem. Pies był coraz bliżej, szczerzył białe zębiska i gapił się błyszczącymi ślepiami prosto w krzaki. - Na miłość boską, chodź! - wołała Sugar, wpatrując się w zarośla, które zaczynał rozjaśniać świt. Niedługo Atropos straci swoją kryjówkę. - Coś ty tam znalazła? Szybciej, szybciej. Dzwoń, cholera. - Caesarina? W przyczepie głośno zadzwonił telefon. - Kto, do diabła...? - zapytała Sugar i weszła do środka, a Atropos zaczęła się powoli cofać. Wyszła z krzaków, zeszła po łagodnym pagórku i przeskoczyła przez ogrodzenie, aby dostać się do swojego samochodu. Przez cały czas nie spuszczała z oczu zbliżającego się psa. Wrzuciła telefon do kieszeni i zaczęła w niej grzebać... na pewno tu jest... przecież nie zapomniała... - Halo? - usłyszała w telefonie głos Sugar. Atropos cofała się coraz szybciej, pies zaczął biec. Już ją doganiał. - Halo? Kto mówi? - Sugar powtarzała pytająco imię swojego kochanka. Głupia! Atropos 91 skierowała nożyczki w stronę kundla, drugą ręką namacała wreszcie gaz łzawiący. Pies rzucił się z rozdziawioną paszczą. Zęby miał jak ostrza. Atropos nacisnęła przycisk pojemnika z gazem. - Halo? Kto to? Halo? Halo?! - wściekała się Sugar, jej przytłumiony głos dochodził z kieszeni Atropos. Gaz trysnął psu prosto w oczy. - Giń, suko! - Atropos rzuciła się do ataku. Dźgnęła nożyczkami jak sztyletem. Śmiertelna broń zagłębiła się w szyi zwierzęcia. Raz. Drugi. Caesarina zawyła i wycofała się. - Co się dzieje? - krzyknęła Sugar. Pies, skomląc i brocząc krwią, zawrócił, a Atropos pobiegła do samochodu. - Caesarina? O, Boże... co się stało? - Głos Sugar był pełen troski i niepokoju. - Poszarpałaś się z oposem? Jezu, ty krwawisz! O, Boże... muszę cię zabrać do weterynarza! Tak jakby to miało pomóc. Gdy pierwsze promienie świtu rozlały się po polach, Atropos wspięła się na ostatni pagórek i zobaczyła swój samochód. Udało się jej. Pies pewnie nie żył, no i dobrze. Da to tej suce Biscayne do myślenia. Caitlyn zebrała się na odwagę i zastukała lekko do drzwi gabinetu Adama. To konieczne, powtarzała sobie, musisz omówić pewne sprawy. Przyszła tu, bo potrzebowała pomocy, a nie dlatego, że Adam Hunt wydał jej się przystojnym, interesującym facetem. - Proszę! Weszła do środka i zobaczyła, że biurko jest odsunięte, a Adam klęczy na podłodze. Uśmiechnął się jak dzieciak przyłapany z rękaw słoju z ciasteczkami. - Przepraszam. - Wstał i otrzepał spodnie. - Coś się stało z komputerem. Myślałem, że może rozłączyła się listwa zasilająca. Niestety to coś innego. - Przesunął biurko z powrotem. Caitlyn spojrzała na jego pośladki. Ładne. Napięte. Cholera, o czym ona myśli? - Zanim zaczniemy, napijesz się czegoś? - Machnął energicznie w stronę stolika z dzbankiem. - Kawy, jeśli masz. Może być rozpuszczalna. - Świetnie. Po kilku sekundach siedziała w rogu kanapy, ściskając ciepły kubek. Adam założył okulary i odchylił się w fotelu, oparł notatnik na kolanie. - Zadzwoniłam do ciebie, bo mam złe sny. - Podmuchała na kawę, starając się nie patrzeć na niego. Ale i tak zauważyła wysokie czoło, proste czarne włosy, badawcze spojrzenie ciemnych oczu. Czekał. Pstryknął długopisem. - Czasami powracają te same. Czasami pojawiają się nowe, ale zawsze są przerażające, koszmarne. - Wzdrygnęła się. - Potworne. Wykańczają mnie. - Jak często je miewasz? Co noc? - Zaczął notować. - Prawie. Czasami budzę się w środku snu, zlana potem, zupełnie zdezorientowana. Czasami śnię cały sen do końca i rano mam tylko takie niejasne wrażenie, że coś mi się śniło. A potem w ciągu dnia koszmar powraca i dręczy mnie. - Uśmiechnęła się blado. - Zawsze pojawia się w nich ktoś z mojej rodziny... jakaś walka między życiem a śmiercią i... zawsze wiem, że wydarzy się coś złego. Próbuję pomóc, ale nigdy mi się nie udaje. 92 Czasami mam tyle lat, co teraz, czasami jestem małą dziewczynką. Ostatnim razem śnił mi się Charles. - Twój starszy brat? - Tak. - On nie żyje, prawda? - Zmarszczył brwi. - Tak. Śni mi się dzień, w którym zmarł. To ja go znalazłam. - Łyknęła trochę kawy i starała się zapanować nad głosem i emocjami. - Taki straszny wypadek! - Przeszedł ją dreszcz. Opowiedziała Adamowi wszystko, co pamiętała. O tym, jak zgubiła się, biegając po lesie z Griffinem i Kelly, o tym, jak znalazła umierającego Charlesa i jak wyrwała tę okropną strzałę z jego piersi. - Chyba nie należało jej ruszać. Byłam tylko dzieckiem i nie miałam pojęcia, czym to grozi, ale Griffin, mój przyjaciel, który przybiegł za mną, powiedział, żebym jej nie wyciągała. Nie posłuchałam go. Myślałam, że uratuję Charlesowi życie. - Głos jej się załamał, wzięła więc głęboki wdech. To było dawno. Dawno temu. Musi wreszcie sobie z tym poradzić. - W każdym razie - powiedziała ze wzrokiem wbitym w podłogę - mój brat umarł. Lekarz zapewniał matkę i mnie, że Charles i tak by nie przeżył, ale myślę... to znaczy zastanawiam się... - Westchnęła i potrząsnęła głową. - Myślę, że doktor Fellers mógł tak powiedzieć, żeby mnie chronić. - Dlaczego miałby to robić? - Bo miałam wtedy tylko dziewięć lat i... i zawsze czułam się za wszystko odpowiedzialna... ale może to część klątwy Montgomerych. Adam robił notatki. Spojrzał znad okularów. - Klątwy? Zarumieniła się. Nie miała zamiaru o tym wspominać. - To pewnie tylko... takie gadanie. Przesądy. Ale słyszałam o niej od zawsze. Lucille - pokojówka mojej mamy i nasza niania - przysięga, że to prawda. Ale Lucille wierzy w duchy. - A ty nie? Caitlyn wzruszyła ramionami. - Nie wierzę i każdemu, kto o to zapyta, przysięgnę, że nie, ale... czasami... sama nie wiem. To tak samo jak z Bogiem. - Oparła się o miękką skórę kanapy i przymknęła oczy. - Tak nie powinno być. To znaczy, chcę wierzyć w Boga, ale nie jestem pewna, czy naprawdę wierzę. Niekoniecznie chcę wierzyć, że wokół nas spacerują sobie duchy, które nie zdecydowały się jeszcze stąd odejść, ale czasami myślę... to znaczy czuję, że nie jestem sama. - Wydaje ci się, że czujesz czyjąś obecność? - Tak - wyszeptała, kiwając głową. - Tak mi się właśnie wydaje. - Zaśmiała się krótko. - Wiesz, dla mnie samej to brzmi niedorzecznie. Duża część mojej rodziny sądzi, że tracę kontakt z rzeczywistością, porównują mnie do mojej babki... - Urwała, gdy przed oczami stanął jej obraz babci, tak jak ją widziała ostatni raz - woskowa twarz i niewidzące oczy. Dostała gęsiej skórki i wciągnęła mocno powietrze. Adam przyjrzał się jej badawczo. - Dobrze się czujesz? - Tak... nie... to znaczy myślę, że nie byłoby mnie tutaj, gdybym się dobrze czuła. - Spojrzała mu prosto w oczy i dodała: - Jesteś moim terapeutą. - Więc wróćmy do klątwy Montgomerych. 93 - A, tak. - Postawiła kawę na stole, wstała i podeszła do okna. Na niebie kłębiły się chmury, zanosiło się na deszcz. Niebo było tak złowieszcze i ciemne, jak ta diabelna klątwa rodzinna. Na werandzie domu po drugiej stronie ulicy kobieta w ogromnym kapeluszu sypała nasiona do karmników dla ptaków. - Tak, klątwa. - Caitlyn zawahała się. Czuła, że to nie w porządku zdradzać tajemnice rodzinne. Raz już wyznała wszystko doktor Wade i wtedy też miała skrupuły. Machinalnie potarła nadgarstki. Nacięcia zaczynały się goić. Tylko skąd one się u diabła wzięły? Niektórzy sami się okaleczają, zadają sobie ból, ale z pewnością - o Boże, proszę - z pewnością nie ona. - Moją rodzinę prześladują choroby psychiczne... no więc... mówię ci o tym, ale myślę, że i tak już wiesz. Uśmiechnął się lekko. - Opowiedz mi o tym. - Nie wiem, ilu pokoleń wstecz to sięga, ale babka Evelyn cierpiała na coś w rodzaju... nazwijmy to demencji. Jej choroba nigdy nie została zdiagnozowana, przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. A nawet jeśli, rodzina skrzętnie skrywała tajemnicę. Bo moja rodzina jest z tych, co trzymają trupy w szafie. - Spojrzała przez ramię i uniosła brwi. - Biedna szafa, chyba jest już całkiem pełna. Montgomery powinni wynająć kolejną, a jeszcze lepiej jakiś magazyn lub strych. W każdym razie babka i dziadek Benedict mieli dwoje dzieci, Camerona - to mój ojciec, i Alice Ann. Z Alice Ann, jak to rodzina ładnie ujmuje, „zawsze coś było nie w porządku”. Nie wiem, dziś pewnie nazwano by to zaburzeniem afektywnym dwubiegunowym czy jakoś tak. Nie pamiętam jej, bo zamknęli ją w za-kładzie. Evelyn... - To twoja babcia, tak? - Tak, babcia. - Ścierpła jej skóra, jak zawsze na myśl o babce. - Ona też była szalona, jeszcze zanim pojawiły się objawy demencji. Ale może to dlatego, że musiała żyć z moim dziadkiem, który... No cóż, był kobieciarzem. Mało powiedziane! Nie było drugiego takiego. - Patrzyła przez okno na pierwsze krople deszczu uderzające o szyby. Ile to razy w dzieciństwie słuchała konspiracyjnych szeptów starszego rodzeństwa lub Lucille i Bernedy. - Nazywał się Benedict Montgomery, to on stworzył Montgomery Bank and Trust. Miał długoletni romans ze swoją sekretarką. Mary Lou Chaney. Ona zaszła w ciążę i urodziła nieślubne dziecko, w tamtych czasach był to wielki skandal. A w dodatku, zamiast zniknąć po cichu w jakimś domu dla samotnych matek, mieszkała sobie spokojnie tuż za miastem. Córkę nazwała Copper Montgomery Chaney. Stało się to na wiele lat przed moim narodzeniem, ale nie wątpię, że babcia była zdruzgotana. Z tego, co mówi rodzina, wtedy właśnie zaczęły się problemy. - Wierzysz w to? - Sama nie wiem. Odkąd pamiętam babcia zawsze była... dziwna. Zgorzkniała. - Wyjrzała przez okno. Na parapecie schroniły się przed burzą gołębie. Deszcz łomotał w okna, kobieta, która krzątała się na tarasie po drugiej stronie ulicy, zniknęła w swoim mieszkaniu. - Skandal nie zakończył się w momencie narodzin Copper. Rodzina mówi, że wyrosła ona na twardą i nieokiełznaną kobietę i wyszła za faceta, który nazywał się Earl Dean Biscayne. Mieli trójkę dzieci. Te dzieci są chyba moimi kuzynami, ale nie wiadomo na pewno. Copper zginęła kilka lat temu w pożarze w swoim domu. - Dlaczego nie wiadomo, czy jej dzieci są twoimi kuzynami? Boże, to było trudne. Patrzyła na kroplę deszczu ściekającą po szybie. 94 - Chyba powinnam zmienić zeznania. Wszyscy jesteśmy pewni, że oni są naszymi kuzynami. A może nawet kimś więcej. - Odwróciła się, przekonana, że dostrzeże w jego oczach potępienie lub cień obrzydzenia albo przynajmniej surowy osąd, ale nie, nie zmienił wyrazu twarzy. - Widzisz, mój ojciec poszedł w ślady swojego ojca. Poznał Copper przez Benedicta, który kochał Mary Lou aż do jej śmierci, i mój ojciec, który był już żonaty z moją matką, zrobił skok w bok z Copper. Swoją siostrą przyrodnią. - Na samą myśl zrobiło jej się niedobrze. - Po mieście krąży plotka, że przynajmniej jedno z trójki dzieci Copper, a może nawet wszystkie zostały spłodzone przez mojego ojca. - Caitlyn oparła się biodrami o parapet i próbowała wymazać z pamięci scenę, którą widziała kiedyś przez okno - cienie na trawie, sylwetki ukradkowych kochanków, miłosne jęki niesione wiatrem tarmoszącym trawę. - Myślę, że babka miała powód, żeby zwariować - powiedziała. - Najpierw zdradził ją mąż, a potem jedyny syn dopuścił się kazirodztwa. Często mówiła o „złej krwi”, przekleństwie naszej rodziny. - Co się z nią stało? Caitlyn zobaczyła w wyobraźni trumnę babki opuszczaną do grobu i przypomniała sobie niesamowite uczucie ulgi, które ją ogarnęło, gdy stała na cmentarzu, obejmując Kelly i nie roniąc ani jednej łzy. - Mieszkała w Oak Hill, tak nazywa się rodzinna posiadłość. To duży dom i jedna z niewielu plantacji znajdujących się w pobliżu Savannah. Wszyscy tam dorastaliśmy, babcia też tam z nami mieszkała. Umarła, gdy miałam pięć lat. W wigilię Bożego Narodzenia. W naszym domku łowieckim w Wirginii Zachodniej. - Chętnie by na tym zakończyła. Ale przecież nie po to tu przyszła. Skoro już zaufała nowemu terapeucie, po-winna otworzyć się przed nim do końca. - Doktorze Hunt, czasami mam kłopoty z pamięcią. - Adam, dobrze? Nie bądźmy tacy oficjalni. Będę się do ciebie zwracał Caitlyn, a ty do mnie Adamie, jeśli ci to nie przeszkadza. - W porządku. Adamie. - Przetestowała jak brzmi jego imię, uśmiechnęła się słabo i zdecydowała się mówić dalej, zanim emocje wymkną się jej spod kontroli. - Tak jak mówiłam, mam kłopoty z pamięcią. Są okresy, których nie tylko nie pamiętam wyraźnie, ale w ogóle nie pamiętam. Dziury w życiorysie. To irytujące, a właściwie przerażające. To... to zdecydowanie ponad moje siły. Głównie dlatego spotykałam się z Rebeką... z doktor Wade. - Wiem - powiedział z uprzejmym uśmiechem, który wydał jej się zaskakująco seksowny. - Przeczytałem o tym w jej notatkach. - Tak? - zapytała zdziwiona. - A powiedziałeś, że nie masz żadnych notatek. - Nie bądź podejrzliwa, nie bądź podejrzliwa, nie bądź tak cholernie podejrzliwa! Ten facet chce ci pomóc. - Musiałaś mnie źle zrozumieć. - Patrzył jej spokojnie prosto w oczy. - Powiedziałem, że nie ma żadnych notatek w komputerze. Pliki komputerowe, jeśli kiedykolwiek istniały, zostały skasowane. - To niemożliwe. Widziałam, jak prowadziła zapiski w komputerze... może nagrała je na dyskietki. - Nie znalazłem żadnych dyskietek. - Ale skoro chciała, żebyś zajął się jej pacjentami, to chyba powinna ci udostępnić wszystkie notatki. - Myślę, że masz rację. Może są gdzieś na dyskietkach. - Powiedział to swobodnie, ale