Cóż to była za kolacja! Suflet z łososia, kurczak w ma¬ladze, tarta pigwowa, a na deser absolutnie niebiańskie be¬zy, dosłownie rozpływające się w ustach. Tammy nigdy nie próbowała takich pyszności. Tak przyrządzonego kurczaka mogłaby jeść nawet co wieczór i nieprędko by się jej znudził. I to otoczenie... Ogromna jadalnia na kilkadziesiąt osób, pozłacane sztukaterie na ścianach i suficie, pąsowe draperie, marmurowy kominek, portrety dostojnych przodków, świe¬ce, kryształy, srebra, wyrafinowana kompozycja z kwiatów i owoców na rzeźbionym kredensie... Wszystko to mogło wywrzeć piorunujące wrażenie na kimś takim jak ona. Prze-niosła spojrzenie na Marka i natychmiast pomyślała, że ża¬den splendor i bogactwo nie są w stanie wywrzeć na niej większego wrażenia niż ten mężczyzna. Wystarczało jedno jego spojrzenie, by wstrzymywała oddech. Zwłaszcza, gdy się uśmiechał... Tak, jak teraz. - O czym myślisz? - zagadnął. - O tym, co się stało z tymi przepiórkami, które mie¬liśmy zjeść - skłamała na poczekaniu. - Dlaczego? - Bo lubię przepiórki. Nie w sensie kulinarnym. Lubię je żywe. Jak byłam mała, znalazłam jedną, a właściwie jed¬nego, poranionego i bez skrzydła. Zaopiekowałam się nim, nazywałam go Piórek. Teraz mam do nich sentyment. - Nie chcesz więc jeść krewnych Piórka? - Wolałabym nie. Nawet jeśli ty miałbyś na to wielką ochotę. Mark uśmiechnął się, odstawił filiżankę po kawie, pod¬niósł się zza stołu i podszedł do Tammy, by odsunąć jej krzesło. Znowu nie wiedziała, jak się zachować. Nikt nigdy nie odsuwał jej krzesła, bo i po co? Skoro łazi po drzewach, to chyba potrafi bez pomocy wstać od stołu? Nie mogła jednak zaprzeczyć, że ta właściwie absurdalna grzeczność była całkiem przyjemna... Nawet bardzo, po¬nieważ dzięki temu Mark znalazł się tuż przy niej. Jego dłoń niechcący musnęła jej nagie ramię, a suknia zaszele¬ściła, ocierając się o jego spodnie... Zrobiło się jej gorąco. - Nie musisz myśleć o tym, na co ja miałbym ochotę - odparł. - Od jutra będziesz jadać sama, ja wracam do domu. A ten znowu swoje! W jednej chwili ogarnęła ją zimna furia. - W Australii nawet słowem nie zająknąłeś się na ten temat. Celowo wprowadziłeś mnie w błąd. - Wcale nie. Planowałem zamieszkać tu z Henrym, ale wszystko się zmieniło. - Co się zmieniło? - Ty. - Przyglądał się jej z nieodgadnionym wyrazem twarzy. - Ty - powtórzył. - I ja. - Nie rozumiem - szepnęła, próbując zyskać na czasie. Myślała z największym trudem i ledwo oddychała, ponieważ Mark wciąż stał tuż przy niej. - Sama powiedziałaś, że nie możesz mieszkać ze mną pod jednym dachem. http://www.beton-architektoniczny.org.pl - Jasne, ściągnąłeś mnie tu po to, żeby zwalić mi na głowę zajmowanie się tym miejscem. Kolejny kłopot, któ¬rego uda ci się pozbyć. Bardzo sprytnie! - Niczego na ciebie nie zwalam! - Co tu się dzieje?! U szczytu marmurowych schodów stała Ingrid, zaalar¬mowana podniesionymi głosami. Ze zdumieniem patrzyła na zacietrzewioną parę. Jak zwykle wyglądała jak wycięta z okładki żurnala. Te¬go ranka była ubrana w tradycyjnym stylu angielskiego ziemiaństwa - tweedowa spódnica, jasny kardigan z kaszmiru, stosowne dodatki. Do tego oczywiście pełen makijaż oraz idealnie ułożone włosy. Nagle zauważyła bose stopy Marka i na jej twarzy odbił się wyraz absolutnej zgrozy. - Mark, a cóż ty robisz boso na dworze?! Jej zgroza wydała mu się tak absurdalna, że aż się roze¬śmiał, choć jeszcze wszystko się w nim gotowało. - Stoję na żwirze - odparł. - Ale nie polecam, to dobre dla fakira. Nie mam pojęcia, jak Tammy to wytrzymuje. A tak w ogóle to dzień dobry. Ingrid nie odwzajemniła uśmiechu. - Dzień dobry - odparła z urazą, nawet nie racząc rzu¬cić okiem na Tammy. - Sądziłam, że przyjdziesz do jadalni dotrzymać mi towarzystwa przy śniadaniu. - Sądziłem, że zjesz śniadanie w łóżku. - Nigdy nie jem w łóżku. Służba doskonale o tym wie. Wystarczyło ich spytać.
- Co nie znaczy, że nie zostało popełnione. - Huff został oczyszczony z wszelkich podejrzeń. - Sprawę zatuszowano. - Ponieważ nikt nie potrafił udowodnić, że popełniono przestępstwo! - krzyknął Beck. - Czy się to komuś podoba, czy nie, tak działa system prawny. Oddychał ciężko, jego oczy lśniły, rozognione gniewem. Wreszcie skomlenie Frita przedarło się przez ścianę jego agresji. Porzucił wojowniczą postawę i podszedł do tylnych drzwi, żeby wypuścić psa. - Nie odchodź daleko. Pamiętaj o skunksie - powiedział. - Jesteś pewna, że nie chcesz nic do picia? - spytał, wracając do kuchni. Sayre pokręciła lekko głową. Wściekłość Becka osłabła. Teraz wydawał się po prostu poruszony i Sayre musiała przyznać, że przydawało mu to urody. Próbowała na niego nie patrzeć, ale pokonała ją jej własna słabość. Obserwowała więc, jak wyciąga puszkę coli z lodówki i otwiera, z typową męską niedbałością rzucając oderwany kluczyk na stół. Napił się i odstawił puszkę na blat. - Na czym skończyliśmy? Sayre oderwała wzrok od jego torsu. - Na niczym. To strata czasu. Mój błąd. Nigdy nie powinnam tutaj przychodzić. Zdołała dotrzeć do drzwi kuchennych, gdy Beck podskoczył i położył dłoń na jej ramieniu. - A tak naprawdę, dlaczego przyszłaś, Sayre? Nie powinna się odwracać, gdy stał tak blisko. To był bardzo zły pomysł i Sayre dobrze o tym wiedziała. Ale zrobiła to, spoglądając prosto w dołek przy podstawie jego szyi. - Tak naprawdę? Żeby się dowiedzieć, co trapiło Danny'ego. - Nie wiem i żałuję, bowiem jeślibym wiedział, może dowiedziałbym się również, co się z nim stało. Czy to jedyny powód twojej wizyty? - Tak. - Nic innego? - Nie. - Nie wierzę ci. Sayre podniosła głowę i spojrzała na Becka. - Myślę, że przyjechałaś tu, bo chciałaś się ze mną zobaczyć - ciągnął. - I cieszę się, że to zrobiłaś, bo ja też chciałem cię zobaczyć. Nie jestem aż taki straszny, za jakiego mnie uważasz. - Owszem, jesteś, Beck. Tragedia polega na tym, że nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy. Może na samym początku nie byłeś taki. Nie wiem. Teraz jednak jesteś tak samo skorumpowany, jak mój ojciec i brat. W takim stopniu, że równie dobrze mógłbyś się urodzić złym człowiekiem. Uwiedli cię trzy lata temu, i to tak kompletnie, że nie potrafisz już odróżnić tego, co dobre, od tego, co celowe. Pani Paulik o tym wie i ja także. Oddałeś im swoją duszę. - No dobrze, załóżmy, że masz rację, jestem oportunistą, zepsutym do szpiku kości. Jeśli tak, dlaczego w ogóle pozwoliłaś mi się do ciebie zbliżyć? - mówiąc to, przysunął się do niej. - Musi być we mnie coś, co sprawia, że mnie lubisz. Sayre próbowała się odsunąć, ale Beck jej nie pozwolił. - Porozmawiajmy o wczorajszej nocy. - Nie, Beck. - Dlaczego nie? Jesteśmy dorośli. Roześmiała się ponuro. - Czy tak właśnie zachowują się dorośli? - Czasami, jeżeli mają szczęście... Chociaż tobie poszczęściło się bardziej niż mnie - dodał ciszej. Sayre zamknęła oczy, żeby nie widzieć jego uśmiechu. - I co takiego strasznego się stało, Sayre? - zapytał miękko. - Poddałaś się instynktowi. Czy to takie okropne? - Dla mnie? Tak. - Musisz sobie wybaczyć to, że okazałaś się człowiekiem. Przez cały dzień targały tobą silne emocje, a ty ani razu nie podniosłaś głosu, nie zapłakałaś ani się nie roześmiałaś. Twoje uczucia nie znalazły żadnego ujścia. Utrzymywałaś kontrolę, tę swoją chłodną, surową postawę, dusząc wewnątrz wszystkie emocje, aż osiągnęły stan wrzenia. Seks był wentylem bezpieczeństwa. Otworzyła oczy. - To, co zdarzyło się zeszłej nocy, było spowodowane gniewem i nie miało nic wspólnego z seksem. Beck skrzywił się lekko i spojrzał na nią z wyrzutem. - Byłem tam przecież, Sayre, pamiętasz? To, co się zdarzyło, to jak najbardziej seks. - Byłam wściekła. Chciałeś mnie obrazić i upokorzyć. - Chyba sama w to nie wierzysz. - Owszem, wierzę. Beck potrząsnął głową. - Gdybyś rzeczywiście tak sądziła, nie byłoby cię tutaj. Miał rację. Jeżeli to nie był seks, to jego bardzo dobra imitacja. Wszystkie sensacje, jakich doświadczała za każdym razem, gdy widziała Becka, miały zabarwienie seksualne. Świadomość jego obecności, nasycona seksem. Uderzenie hormonów do głowy. Nagła potrzeba, aby go objąć, znaleźć się w jego ramionach, nabrzmiała seksem. Pragnienie czysto seksualne, aby doprowadził ją do stanu wrzenia, do kulminacji, która paraliżowała wszelkie myśli. Byłoby cudownie poddać się pragnieniu, wykorzystać tego atrakcyjnego mężczyznę, zatracić się w fizycznych odczuciach. Ale ten mężczyzna był Beckiem Merchantem, najlepszym przyjacielem Chrisa i klakierem Huffa. - Nie mogę tego zrobić, Beck - wyszeptała. - Ja też nie. Z wielu powodów to bardzo zła rzecz. Położył dłonie na jej talii i przyciągnął do siebie. - Mimo to chcę cię mieć w swoich ramionach, dotknąć każdego fragmentu twojego ciała. A potem ją pocałował. Jego usta były ciepłe, język zwinny i Sayre poddała się zupełnie. Jęknęła nawet cicho na znak protestu, gdy Beck się odsunął. Dotknął kostką palca wskazującego rankę na jej dolnej wardze. - Nie za mocno? - Nie. Uśmiechnął się. - A może za słabo? Dotknął wrażliwego miejsca koniuszkiem języka, pocałował je delikatnie, a potem pocałował ją mocno, zachłannie. Jego dłoń przesunęła się z talii ku jej piersi. Gdy palce chwyciły delikatnie sutek, poczuła uderzenie pragnienia, niczym atak potwornego głodu. To było cudowne. Pożą-danie, pragnienie, jakkolwiek to nazwać, było cudowne, kuszące i przerażające zarazem, ponieważ wiedziała, że jeśli nie przerwie tego teraz, popełni kolejny błąd, jeszcze gorszy w skutkach niż ten poprzedniej nocy. - Nie mogę tego z tobą zrobić - powiedziała bez tchu. Zanim Beck miał szansę zareagować, odepchnęła go i pobiegła w stronę wyjścia. Zatrzymała się jednak jak wryta, gdy weszła do dużego pokoju. Na kanapie siedział Chris, ze skrzyżowanymi nogami i rękami, uśmiechając się bezczelnie. - Powinienem chrząknąć, ale nie chciałem wam przeszkadzać. - Przyjrzał się Sayre z ironią, a potem przeniósł wzrok na Becka. - Weź zimny prysznic. Chyba potrzebuję mojego prawnika. 18 Gdy przybyli na miejsce, Rudy Harper spacerował w tę i we w tę po chodniku przed posterunkiem. Palił, ale Beck odniósł wrażenie, że przerwa na papierosa posłużyła szeryfowi jako pretekst do wyjścia z biura i spotkania się z nimi, zanim wejdą do środka. Pierwsze zdanie wypowiedziane przez Rudego potwierdziło jego przypuszczenia: - Chciałem tylko, żebyście wiedzieli. Nie miałem z tym nic wspólnego. - Z czym? - spytał Beck. - Scott działał na własną rękę. Nie wiedziałem o niczym aż do tej pory. Chris, lepiej uważaj. Chris przysunął twarz na odległość centymetra od twarzy szeryfa. - A ty, dupku, skoro nie potrafisz załatwić tej sprawy, od razu zacznij się rozglądać za nową robotą. Nie była to czcza pogróżka i Rudy dobrze o tym wiedział. Jeżeli nie zdoła ochronić Hoyle'ów, nie będzie miał nikogo, kto pomógłby mu się wybronić z ewentualnego śledztwa dotyczącego jego korupcji. Zaciągnął się dymem i zgasił niedopałek. - Lepiej wejdźmy do środka. Wayne Scott, jak zwykle odpicowany, czekał na nich w biurze Rudego. Przywitał ich poważnym skinięciem głowy i podziękował za przybycie w tak krótkim czasie. - Najlepiej będzie, jeśli wyjaśnimy to jak najszybciej. - Co dokładnie wymaga wyjaśnienia? - zapytał Chris. - Pozwól mi się tym zająć - powstrzymał go Beck. Usiedli na tych samych krzesłach, co przy poprzednim spotkaniu. Rudy siedział naprzeciwko nich, detektyw Scott zaś stanął prawie na baczność tuż za nim. Szeryf Harper odchrząknął. - Ta sprawa, emm... obawiam się, wymaga komentarza. - Wyciągnął w stronę Becka kartkę papieru, zadrukowaną pismem komputerowym. - Poprosiłem o udostępnienie billingu pańskich rozmów telefonicznych, panie Hoyle - powiedział Scott. - Oto zapis rozmów, jakie przeprowadził pan ze swojego telefonu komórkowego w dniu śmierci pańskiego brata. Podkreśliłem rozmowy, o które nam chodzi. Beck dostrzegł szereg cyfr zaznaczonych żółtym markerem. - Czy ta rozmowa odbyła się przed południem? - spytał, dostrzegłszy odnotowany czas. - Tak, proszę pana. O siódmej rano w niedzielę pan Hoyle zadzwonił na telefon komórkowy ofiary. Nie umknęło uwagi Becka, że Danny stał się „ofiarą". - No i proszę, przyłapał mnie pan na gorącym uczynku, detektywie. Zadzwoniłem do mojego brata. Niech mnie pan lepiej zakuje w kajdanki, zanim ucieknę i wmieszam się w niczego nieświadomy tłum. Beck rzucił Chrisowi ostrzegawcze spojrzenie, potem z pokerową miną zwrócił się do Scotta: - Podobnie jak mój klient, nie widzę w tym nic dziwnego. - Problem w tym, że pan Hoyle powiedział nam wcześniej, iż w niedzielę spał do późna, mniej więcej do jedenastej. Nie wspominał, że obudził się około siódmej i rozmawiał przez telefon z bratem, co zresztą samo w sobie wydaje się dość dziwne. Czy na krótko przed owym telefonem Danny Hoyle nie spał przypadkiem w pokoju obok? - Ustaliliśmy, że Danny wrócił do domu w sobotę tuż przed północą - odezwał się Rudy Harper. - Spędził noc u siebie w pokoju, ponieważ w niedzielę rano Selma ścieliła jego łóżko. Wypił z nią filiżankę kawy w kuchni pomiędzy szóstą trzydzieści a siódmą, a potem udał się na poranną modlitwę mężczyzn, która odbywa się w kościele w każdą niedzielę. Po jakichś czterech minutach od opuszczenia domu zadzwoniłeś do niego na komórkę - zwrócił się bezpośrednio do Chrisa. Zanim ten miał szansę otworzyć usta, odezwał się Beck: - Ktoś inny mógł użyć telefonu Chrisa. Selma. Huff. Ja. Wszyscy mieliśmy do niego dostęp. - Gdzie pan trzyma swoją komórkę, panie Hoyle? Chris spojrzał na Becka, sygnalizując, że chce odpowiedzieć na pytanie. - Sugeruję, żebyś nie mówił ani słowa, dopóki tego nie przedyskutujemy - przestrzegł go Beck. - To nie ma znaczenia. To jakaś parodia. - Chris zignorował ostrzeżenie swojego adwokata. - Nikt inny nie korzystał z mojego telefonu w niedzielę rano. Był na szafce nocnej w moim pokoju, razem z portfelem i wszystkim, co wyjąłem z kieszeni spodni poprzedniego wieczoru. To ja dzwoniłem rano do Danny'ego. Nie będę zaprzeczał. Macie przecież dowód - powiedział, machając ręką w stronę listy. - Nie wspominałem o tym, ponieważ zupełnie wyleciało mi z głowy jako zupełnie nieważna drobnostka. Obudziłem się, żeby skorzystać z toalety. Jeżeli twierdzicie, że było to około siódmej, to zapewne macie rację. Nie sprawdziłem godziny, zupełnie mnie to nie interesowało. Wracałem właśnie do łóżka, kiedy usłyszałem odgłos zapalanego silnika. Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem, że Danny odjeżdża swoim samochodem. Przypomniałem sobie wtedy, że Huff chciał, aby Danny pojawił się na kolacji w domu. Nawet gdyby w tabernakulum tego świątobliwego przybytku miał się pojawić święty Piotr, Huffa nic to nie obchodziło. Powtarzam jego własne słowa. Miałem kaca i szczerze powiedziawszy, nie dbałem o to, gdzie mój brat będzie się stołował tego wieczoru. Wiedziałem jednak, że jeżeli Danny nie pojawi się na kolacji dlatego, że zapomniałem mu o tym powiedzieć, wszyscy będziemy musieli znosić przy stole zły humor Huffa. To właśnie mi się przypomniało, więc zadzwoniłem do niego. Gdybym poszedł spać, mógłbym o tym zapomnieć. Ostrzegłem go i powiedziałem, że jeśli nie chce wkurzyć Huffa, powinien być z nami przy kolacji. Danny obiecał, że to zrobi. Poprosiłem go jeszcze, żeby rzucił na tacę piątaka za wszystkie grzechy, jakie popełniłem poprzedniego dnia. Roześmiał się i odrzekł, że piątak prawdopodobnie nie wystarczy, by przebłagać za moje występki. Potem kazał mi wracać do łóżka, obiecał, że się na pewno pojawi wieczorem i skończył rozmowę. - Uśmiechnął się uprzejmie, choć z pogardą. - A teraz, detektywie Scott, jeżeli sądzi pan, że na tej podstawie można oskarżyć mnie o morderstwo, to jest pan jeszcze bardziej żałosny, niż myślałem. Obraza spłynęła po nienagannym mundurze Scotta niczym woda po kaczce. - Ma pan rację, sam w sobie byłby to raczej niesolidny dowód. Jest jednak jeszcze kwestia czasu. - Czasu? - Beck spojrzał na Rudego, który opierał szczękę o zaciśniętą pięść. Wyglądał żałośnie i nie patrzył im w oczy. - Tak, panie Merchant - odparł Scott. - Czy mogę zadać panu pytanie? - Może pan, co nie znaczy, że udzielę na nie odpowiedzi. - O której godzinie dołączył pan do pana Hoyle'a, który oglądał baseball? Pytanie Scotta wydawało się dość niewinne. - Gra rozpoczęła się o trzeciej. Kiedy przyszedłem do biblioteki, byli w drugiej rundzie, musiało więc być dwadzieścia po trzeciej. - Pan Hoyle był w domu? - W bibliotece. - I spędził pan z nim resztę popołudnia? - Do chwili przybycia szeryfa Harpera i pana. O co dokładnie chodzi, detektywie? - Chodzi o dwie godziny pomiędzy dwunastą trzydzieści a drugą dwadzieścia, kiedy to nikt nie może dostarczyć panu Hoyle'owi alibi. Chris skręcił do Sonica. Zważywszy na powagę sytuacji, Beckowi wydawało się to niepoważne. Co noc latem krążyły tu samochody pełne nastolatków. Dzieciaki trąbiły na siebie, chłopcy wykrzykiwali różnorakie aluzje w kierunku dziewcząt, te zaś odpowiadały im „pocałuj się" lub podobnymi wyrażeniami. Niektórzy gromadzili się wokół metalowych stolików piknikowych, przytwierdzonych do betonowych obciążników. Zjadali frytki posypane chilli i wywoływali awantury dla rozrywki. - Co my tu robimy? - spytał Beck, przekrzykując Beach Boysów, wrzeszczących z głośników na zewnątrz klubu. - Mam ochotę na coś do picia. - Chris zaparkował samochód na wolnym miejscu i złożył zamówienie do mikrofonu. Potem spojrzał na Becka. - Lepiej, żebyś miał dobre wytłumaczenie, Chris. - Detektyw Scott zaczyna mnie wkurzać. - Powiedziałeś, że Selma może poświadczyć, iż byłeś w domu przez cały dzień. - Nie wiedziałem, że powie im o swojej popołudniowej drzemce. - Co pozostawia cię bez alibi na całe dwie godziny. Wychodziłeś w tym czasie z domu? Tym razem lepiej nie kłam. - A jeśli wychodziłem, to co? - Jeśli wychodziłeś, to miałeś możliwość zamordować Danny'ego, ponieważ, jak ustalił koroner, umarł dokładnie w tym czasie, w którym nikt nie może zaświadczyć, że z tobą przebywał. Kelnerka przyniosła zamówione soki z kruszonym lodem. Chris zapłacił, wręczając suty napiwek. Pociągnął nieco przez rurkę i burknął, że jedyną wadą napoju jest brak solidnej porcji tequili. - Chris, kiedy wreszcie obudzisz się i zrozumiesz, że jesteś w poważnych tarapatach? - spytał Beck, zdenerwowany niefrasobliwością przyjaciela. - Co miał oznaczać ten idiotyzm z telefonem? Nie mogłeś wymyślić lepszej historyjki niż tę o zaproszeniu Danny'ego na niedzielną kolację? Od razu widać, że to jakaś bzdura. To jasne jak słońce i dla mnie, i dla policji. Kiedy Huff dołączył do nas tamtego popołudnia i zapytał, czy któryś z nas kontaktował się z Dannym, nie wspomniałeś ani słowem o waszej porannej rozmowie telefonicznej. - Zapomniałem o niej. - Zapomniałeś? - parsknął Beck. - A to dobre! Już rozmawialiśmy o tym, jak doskonałą linię obrony stanowi takie tłumaczenie. - W porządku, Beck. Chcesz usłyszeć coś lepszego? A co by było, gdybym powiedział Rudemu i detektywowi Scottowi, że zadzwoniłem do Danny'ego z prośbą, aby spotkał się ze mną w domku rybackim? Właśnie tak - dodał, widząc zdumienie Becka. - Dlatego z nim rozmawiałem. W niedzielę po południu nie wspominałem o niczym Huffowi, ponieważ nie wypełniłem powierzonej mi misji, a nie byłem w nastroju do wysłuchiwania jego kolejnej tyrady. Jakby to wyglądało, gdybym przyznał się do tego naszym szacownym przedstawicielom prawa? Wolałbyś, żebym to zrobił? Beck wypuścił głośno powietrze z płuc. - Nie. To zdecydowanie byłoby niepożądane. - Odstawiając niechciany napój na specjalną półeczkę, wpatrzył się przez szybę w charakterystyczną linię maski. Lubił pikapy, natomiast Chris uwielbiał szybkie, luksusowe, sportowe wozy. - Od tej pory - zwrócił twarz ku przyjacielowi, żeby zaakcentować swoje słowa - masz z nikim nie rozmawiać. I tak powiedziałeś już za dużo. - Scott mnie prowokuje. - Wie o tym. Drażni cię, a potem wykorzystuje twoje lekceważenie, aby uzyskać od ciebie to, co chce. Musisz się nauczyć trzymać gębę na kłódkę. - Mówisz tak, jakbyś uważał, że jestem winny, Beck - odparł Chris, spoglądając mu prosto w oczy. - Nie zabiłem mojego brata. Nie byłem w domku rybackim. - Więc dlaczego, na wszystkie świętości, poprosiłeś go, żeby się tam z tobą spotkał? - Poprzedniego dnia bardzo się posprzeczaliśmy. Nie udało mi się przemówić mu do rozsądku. Kiedy tamtego ranka zobaczyłem, jak wychodzi do kościoła, pomyślałem, że, do cholery, nie udało mi się zrobić wyłomu w jego przekonaniach! Pomyślałem, że może z dala od ludzi i cy-wilizacji, w ciszy i spokoju, będziemy umieli dogadać się z lepszymi skutkami i bez nerwów. Dodatkowo uznałem, że w razie czego moje szczere chęci do porozmawiania z Dannym udobruchają Huffa. Ojciec szczerze się martwił wpływem, jaki wywierały na mojego brata te religijne nonsensy, i chciał to ukrócić. - Czy Danny zgodził się z tobą spotkać? - Nie. To właśnie mnie zastanowiło. Powiedział, że prędzej umrze... - Chris przerwał, zdając sobie nagle sprawę ze znaczenia tych słów. Przyłożył dłoń do czoła i westchnął: - Chryste. - Rozumiem, o co chodzi. Mów dalej. - Kiedy Rudy oznajmił nam, że Danny został znaleziony martwy w domku rybackim, oniemiałem. Nie dosyć, że mój brat umarł, co samo w sobie było wystarczającym szokiem, to w dodatku zginął w miejscu, w którym chciałem się z nim spotkać. - Nie poszedłeś tam? Chris stanowczo potrząsnął głową. - Powiedziałem Danny'emu, że będę tam na niego czekał. Miałem nadzieję, że zmieni zdanie i spotka się ze mną. Ale on odpowiedział: „Nie fatyguj się, Chris. Nie przyjdę". Tego popołudnia było cholernie gorąco, miałem kaca i nie chciało mi się nic robić. Przyjąłem więc jego słowa za pewnik i zdecydowałem, że olewam sprawę i nigdzie nie idę. Najwyraźniej jednak Danny wziął sobie do serca moje słowa i poszedł do domku, oczekując, że tam będę. - Nie sądzę, byś przekonał sąd o swojej niewinności tłumaczeniem, że Danny zastrzelił się, ponieważ nie zastał cię na miejscu. - Czy to miał być sarkazm? - Owszem. Niemniej, jest dobrą ilustracją tego, jak wiele nieścisłości tkwi w twojej opowiastce. - Zdaję sobie z tego sprawę. Myślisz, że dlaczego trzymałem to w tajemnicy? - Nawet przede mną? - Zwłaszcza przed tobą. - Dlaczego? - Ponieważ wiedziałem, jak cię wkurza, że nie powiedziałem ci od razu. Beck oparł głowę na oparciu fotela i zaczerpnął powietrza. Kłócenie się z Chrisem o fakty dokonane było pozbawione sensu. Musiał skoncentrować się na naprawieniu wyrządzonych szkód. - Powiedz mi, co twoim zdaniem przytrafiło się Danny'emu, gdy znalazł się w domku rybackim. - Już to zrobiłem, ale ty tego nie kupiłeś. - Chodzi o tę historię, że ktoś próbował cię wrobić? - Tak właśnie myślę. Rozmawiałeś z Rudym na temat Klapsa Watkinsa? Sprawdź też bardzo miło, że Mały Książę nie przestał być tak czuły i troskliwy jak poprzedniego dnia. Skończywszy sprzątanie planety i widząc, że Róża również zakończyła swą poranną toaletę, Mały Książę położył się na brzuchu i, podparłszy dłońmi brodę, wpatrywał się w Różę. - Jesteś naprawdę niezwykle piękna - wyraził zachwyt, jaki wciąż w nim wzbudzała, i delikatnie ją pocałował. - Dziękuję - Róża z niedostrzegalną kokieterią zafalowała swoimi płatkami. Była we wspaniałym nastroju. Spytała tajemniczo: - Nie miałbyś ochoty wyruszyć w podróż? - W podróż! Dokąd? - Mały Książę był zaintrygowany,. ale i lekko zakłopotany. - Na długo? Bo wulkany i baobaby... - Nie martw się. Wrócimy przed zachodem słońca. - Jeśli tak, to jestem gotów - Mały Książę odprężył się. - Więc zamknij oczy i pochył się... Mały Książę posłuchał Róży. Pochylił się i poczuł nieznany dotąd, intensywny zapach... Kiedy otworzył oczy,