Potem chciał jej pilnować Rex. Nalegał, żeby została na jego ziemi, w małym domku u podnóża gór, gdzie ją ulokował. Gdzie odwiedzał ją Willie. Gdzie czuła się prawie bezpiecznie. Dopóki nie zrozumiała, że Rex jest słaby i że w końcu wyjawi władzom, gdzie ona jest. Wtedy stamtąd odeszła i zaczęła się włóczyć po lesie. Wiedziała, że jest potrzebna synom. Znowu przed oczami miała obraz ognia i wody. Kłopoty. Straszliwe. Spojrzała na księżyc i gwiazdy, ale nie było ich widać. Las pogrążony był w całkowitej ciemności. Nie bała się. I była cierpliwa. Czekała na znak. Cassidy przeciągnęła się w łóżku i zorientowała się, że jest sama. Chase już wyszedł, ale to nie miało znaczenia. Tej nocy nadrabiali stracony czas. Kochali się i zasypiali tylko po to, żeby kochać się znowu. Swędziało ją całe ciało i czuła pieczenie między nogami. Narzuciła na siebie jego koszulę i zapinając ją, poszła boso do kuchni. Kawa była już zaparzona. Wyjrzała przez okno i zobaczyła, że Chase stoi przy stawie i wpatruje się w wodę. Czekał na nią. Nie chciała go rozczarować. Wybiegła na dwór. Koszula wiła jej się między nogami. Czuła łagodną pieszczotę powietrza na nagiej skórze. Zobaczył, że idzie, ale nie uśmiechnął się do niej. Zastanawiała się, czy wszystkie stare mury, które zburzyli zeszłej nocy, powstały na nowo. - Kto ostami, ten fujara! - zawołała. Odwrócił się do niej. Na minutę zamarło jej serce. Był tak podobny do Briga, że zaparło jej dech w piersi. - Coś się stało? - Nie. Ja... - Ale z niej idiotka. Zbyt wiele emocji naraz. - Chodź! Rozpięła guziki i koszula ześlizgnęła się na ziemię. Cassidy wbiegła do lodowatej wody. Nie pozwoliła błądzić niebezpiecznie swoim zdradzieckim myślom. Zanurkowała głęboko, dotknęła dna, a potem wynurzyła się, żeby złapać oddech. Chase nie stał pod drzewem. Nie było go. Wyczuła ruch. Nagle wynurzył się przy niej z otwartymi ramionami, rozbryzgując wodę. - Jesteśmy nienormalni. Z brody kapała mu woda. Wziął ją w ramiona. - Ej, bo się utopię! - Nie. Ja cię uratuję. Odnalazł jej usta. Objął ją rękami i nogami. Poczuła, że jego męskość wzbiera, mimo lodowatej wody. Krew w niej wrzała. Nagle zawładnęło nią pożądanie. Zamknęła oczy, otrząsnęła się z wątpliwości i na nowo poddała się temu mężczyźnie, swojemu mężowi. Dopiero później zrozumiała, że popełniła błąd. Siedzieli na ganku, trzymając w rękach kubki z gorącą kawą i przyglądali się koniom Cassidy, które pasły się na trawie za stawem. Promienie słońca przedzierały się przez chmury i ozłacały boki klaczy i ogierów, które oganiały się ogonami od much i skubały suchą trawę. Nigdy nie kupiła sobie źrebaka ani ogiera. Remmington był ostatnim. Siedziała na krześle w szlafroku, opierając stopy na stole. Ruskin warował przy niej na podłodze. Chase leżał wyciągnięty na sofie, z lekko uniesioną chorą nogą. Miał na sobie opuszczone nisko na biodrach wyblakłe dżinsy i koszulę którą ona narzuciła, wychodząc z łóżka. Miejscami była mokra. Nie zawracał sobie głowy, żeby ją pozapinać. - Czekasz - powiedział w końcu, biorąc łyk kawy - żebym powiedział ci o Brigu. - Chyba powinnam się dowiedzieć? Utkwił w niej niebieskie oczy, a potem spojrzał na horyzont. - Chyba tak. - Zawahał się przez moment i potarł kark. - Brig skontaktował się ze mną cztery czy pięć lat po tym, jak wyjechał. Znalazł mnie w Seattle. Powiedział, że mieszka w Anchorage, że kilka lat pracował przy rurociągu, potem w tartaku, a w końcu sam kupił tartak. Chciał, żeby wszyscy, ty, mama, całe to cholerne miasto, myśleli, że zginął, zmarł albo jak tam chcesz sobie to nazwać. Nigdy nie miał zamiaru wrócić. - To było zanim, czy po tym, jak się ponownie spotkaliśmy? Zanim. Ale przez bardzo długi czas nie dawał znaku życia. Wtedy już byliśmy ze sobą i... kazał mi tobie powiedzieć, że nie żyje. - On tak powiedział? - wyszeptała, próbując zlekceważyć ból, który znowu odezwał się w jej sercu. - Myślał, że tak będzie najlepiej. Zrozumiała. Chase od samego początku wszystkich okłamywał. - On... A co powiedział na to, że się spotykaliśmy? Jego oczy były okrutne. - Nic. - Nie próbował wybić ci tego z głowy? - Mówię ci, że w ogóle go to nie obchodziło. Cassidy, nie możesz się z tym pogodzić?

Wyszedł z pokoju, a po kilku sekundach kobiety usłyszały odgłos otwierania zewnętrznych drzwi. Milla i Joann spojrzały na siebie, po czym jak na komendę odwróciły się i pobiegły do okna. Schody prowadzące do biura Poszukiwaczy były puste. Parking też. Żadnych śladów mężczyzny. Milla otworzyła drzwi, nasłuchując warkotu uruchamianego silnika, ale odpowiedziała jej cisza. Wyglądało to tak, jakby Diaz rozpłynął się w powietrzu? - Przynajmniej wiem, jak wyszedł - powiedziała Milla, zdezorientowana. - Ale jak dostał się do środka? - Nie mam pojęcia - jęknęła Joann, opadając na najbliższe krzesło. - Jezu, nigdyw życiu tak się nie wystraszyłam! On tu pewnie był, kiedy przyszłam. Mógł zrobić wszystko, co tylko chciał! Milla obeszła wszystkie okna, sprawdzając, czy którekolwiek nosi ślady włamania. Nie musiała być detektywem, by stwierdzić, że okna są nienaruszone. Jakkolwiek facet tu wszedł, nie pozostawił żadnych wyraźnych śladów. - Nie mogę w to uwierzyć - Joann ciągle się trzęsła. - Ty po prostu siedziałaś i rozmawiałaś sobie z nim, zero nerwów! A to... przecież najbardziej przerażający człowiek, jakiego widziałam na oczy! http://www.badaniekliniczne.com.pl - Zostań w samochodzie. Zamknij drzwi od środka. Zaparkuj na ulicy w widocznym miejscu. Będę tak szybko, jak tylko zdołam. Jeżeli Kosper zrobi coś podejrzanego, odstrzel mu tyłek. - Tak. Dobrze - odpowiedziała krótko na wszystkie polecenia. Diaz przerwał połączenie. Milla była wciąż w szoku, nie śmiała spojrzeć na Pupa. On... nie mógł być w to zamieszany. Nie Rip. Miał takie dobre serce, maniery prawdziwego dżentelmena. Tylko raz widziała, by wyłamał się z tego schematu: tej nocy, gdy Susanna usiłowała ustawić jej randkę z True. Rip jasno dawał do zrozumienia, że nie akceptuje Gallaghera. Z Diazem było to samo. Dziwne, najwyraźniej obaj mężczyźni nie znosili True. Tym bardziej dziwny był fakt, że Susanna, wiedząc o uczuciach Ripa, mimo wszystko usiłowała rzucić Millę w ramiona

an43 221 dłoń przyłożyła do piekącego gardła: przez palce przeciekła jej ciepła krew. Diaz obejrzał się i obrzucił ją szybkim spojrzeniem. - Musimy oczyścić i zabandażować tę ranę - powiedział, patrząc Sprawdź - dodał zupełnie niepotrzebnie. Gęste łzy płynęły po twarzy kobiety rozmywając cudowny widok przed jej oczami. Cichy szloch wyrwał się z gardła Milli, niechciany i niemożliwy do powstrzymania. Na twarzy Zacka pojawił się niepokój, ale nagle płacz zamienił się w śmiech. Milla wyciągnęła rękę i ujęła dłoń syna. - Tak długo czekałam - powiedziała, zapraszając go do domu. 1 Lisa Jackson INTYMNOŚĆ Wstęp Kłamie. I nieźle jej to wychodzi. Naprawdę nieźle, pomyślał T. John Wilson. Był zastępcą szeryfa od tylu lat, że od razu wyczuwał kłamstwo. Miał do czynienia z największymi przestępcami w okręgu: naciągaczami, złodziejami i mordercami. Wiedział, kiedy próbują wywieść go w pole. Jest piękna. Piękna i bogata. I coś ukrywa. Coś ważnego. Te urocze koralowe usta kłamią. W pokoju przesłuchań czuć było stęchliznę. Bladozielone ściany przybrały odcień brudnej szarości; ostatnie malowanie miało miejsce przed cięciami budżetowymi. Ale T. John czuł się tutaj jak w domu. Było mu dobrze na wysłużonym krześle. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki po paczkę papierosów, ale przypomniał sobie, że przed dwoma miesiącami rzucił palenie. Niechętnie wyciągnął gumę do żucia, leniwie odwinął ją z papierka i włożył do ust. Nie mogła konkurować z camelem, ale musiała mu wystarczyć. Na razie. Dopóki nie porzuci walki z nałogiem i znowu nie zacznie palić. - Przyjrzyjmy się temu jeszcze raz. - Oparł się na krześle i założył nogę na nogę. Jego pomocnik, Steve Gonzales, wsparty ramieniem o framugę drzwi, uważnie przyglądał się ciemnymi oczami kobiecie, która na pewno wiedziała niejedno o morderstwie i podpaleniu. T. John niedbale wertował plik dokumentów. Znalazł zeznania, które przed kilkoma godzinami złożyła bez adwokata. - Nazywa się pani...? Jej bursztynowe oczy błysnęły z wściekłości, ale Wilson nie czuł się winny, że każe jej znowu przechodzić przez to samo. Gdyby sytuacja była odwrotna, ona by mu nie popuściła - zatopiłaby w nim zęby i pożarła żywcem. Dziennikarze nigdy się nie poddają. Zwłaszcza jeżeli rzecz dotyczy prawa czy prokuratora okręgowego. Miło jest móc się odegrać. - Nazywam się Cassidy McKenzie. Dobrze pan wie, kim jestem. - Cassidy Buchanan McKenzie. Nie odpowiedziała. T. John potrząsnął głową, odłożył dokumenty i westchnął. Ściskając czubki palców wpatrywał się w dźwiękoszczelne kasetony na suficie, jakby marzył o tym, żeby spomiędzy belek wyjrzał sam Pan Bóg i zainterweniował. - Wie pani, miałem nadzieję, że będzie pani wobec mnie szczera. - Jestem! Nic się nie zmieni przez to, że jeszcze raz to wszystko przerobimy. Wie pan, co się stało... - Nie mam pojęcia, więc proszę nie wstawiać mi kitu! - Tupnął nogą. - Niech pani posłucha. Nie wiem, za kogo mnie pani ma, ale widziałem już lepszych kłamców niż pani i wsadziłem ich za kratki, o tak. - Pstryknął palcami tak głośno, że dźwięk odbił się rykoszetem po żelbetowych ścianach. - Nie wiem, czy pani zdaje sobie z tego sprawę, ale ma pani poważny kłopot. Poważniejszy, niż pani przypuszcza. Więc zacznijmy od nowa. Bez zalewania. Nienawidzę zalewania. A ty, Gonzales? - Ja też nienawidzę - stwierdził Gonzales, ledwie poruszając wargami. Wilson znów wziął teczkę do ręki. Czuł, że traci grunt pod nogami. Nie lubił, kiedy sytuacja wymykała mu się spod kontroli. Zwłaszcza taka, od której zależała jego kariera. Jeżeli rozwiąże tę sprawę, będzie mógł kandydować na stanowisko szeryfa i wygryzie Floyda Doddsa, który i tak powinien iść na emeryturę. Floyd robił się coraz bardziej upierdliwy. Ale jeśli T. John nie znajdzie winnych... do cholery, nie ma nawet takiej możliwości. Wierzył w pozytywne myślenie. I wierzył w siebie. Spojrzał na wiszący nad drzwiami zegar, który odliczał sekundy. Przez brudne okno do pokoju wpadały ostatnie promienie słońca, które sprawiały, że po ścianach pełzały cienie, chociaż jarzeniówki na suficie dawały ostre światło. Siedzieli nad tym od trzech godzin i byli zmęczeni. Zwłaszcza Cassidy Buchanan. Zbladła. Skóra na policzkach i wokół złotych oczu była napięta. Miała ognistokasztanowe włosy, przewiązane rzemykiem. Miała na sobie dżinsową kurtkę. Makijaż dawno zblakł. Maleńkie zmarszczki naznaczyły kąciki jej pełnych, zmysłowych ust. T. John spróbował raz jeszcze. - Nazywa się pani Cassidy Buchanan McKenzie, jest pani reporterką „Timesa” i wie pani o pożarze w tartaku tatusia o wiele więcej, niż mi pani mówi. Otworzyła usta, ale zaraz je zamknęła. Siedziała sztywno. - Skoro to już sobie wyjaśniliśmy, może zechce mi pani powiedzieć, co pani na to: jeden człowiek umiera na oddziale intensywnej terapii w klinice Northwest, a drugi nie jest w stanie mówić. Lekarze twierdzą, że ten z intensywnej z tego nie wyjdzie. Usta kobiety na sekundę wykrzywił grymas. - Słyszałam - szepnęła. Zamrugała, ale nie rozpłakała się. T. John spodziewał się tego. Jest przecież z Buchananów. A oni są podobno twardzi jak skała. - To nie pierwszy pożar, jaki zdarzył się w posiadłości pani ojca, prawda? - T. John wstał i zaczął przechadzać się po pokoju. Żuł gumę w rytm swoich kroków po żółtym linoleum. - I jeśli dobrze pamiętam, po ostatnim wyjechała pani z miasta. Twierdząc, że nigdy pani nie wróci. Ciekawe, czemu zmieniła pani zdanie. Jasne, każdy ma do tego 2